Pierwsze wrażenia

Mija szósty pełny dzień spędzony w Gwatemali, więc mam już wyrobiony pogląd na kraj, a w każdym razie spokojnie mogę opisać swoje pierwsze wrażenia. Ale najpierw o wyobrażeniach, które miałem, zanim tu przyjechałem. Ogólnie spodziewałem się, że będzie tu jak w Azji. I nie tak cywilizowanie, jak w Meksyku siedem lat temu.
Wyobrażenia okazały się być kompletnie niepoprawne.

To, że segregacja śmieci funkcjonuje na lotnisku, powiedzmy, że nie jest większym zaskoczeniem. Takie standardy. Ale już kosze na różne rodzaje odpadów rozstawione na rogach ulic? Hej, przecież tego nawet u nas nie ma! Ale to akurat dobrze, że w tak pełnym naturalnych atrakcji kraju dba się o środowisko. Całkiem rozsądny, praktycznie zachodni poziom cywilizacyjny Gwatemali objawia się również w cenach. Krótko mówiąc, jest drożej, niż się spodziewałem. Ale o tym później.

Na początek coś o komunikacji, w trzech kontekstach: międzyludzkim, transportowym i elektronicznym.

Dużym atutem jest to, że możemy dużo mówić po hiszpańsku. A właściwie to nieraz nawet musimy, bo sytuacja wymaga od nas do używania tego języka. Po prostu nie wszyscy rozumieją po angielsku. Pod tym względ jest zdecydowanie gorzej niż w Meksyku, ale to dobrze dla nas i naszych kompetencji językowych. To niesamowite, ile słów czy fraz człowiek jest w stanie sobie przypomnieć po latach, kiedy po prostu nie ma innego wyjścia. W końcu jakoś trzeba zorganizować sobie spanie, jedzenie czy transport.

No, właśnie, transport. Ten międzymiastowy dzieli się na dwa rodzaje: chicken busy i shuttle busy. Te pierwsze stworzone są dla tubylców, te drugie dla turystów. Shuttle busy dają dużą oszczędność czasu kosztem dużych wydatków. My, póki co, z nich właśnie korzystamy, bo czasu niewiele, a plan napięty. O nich nic nie będę pisał, bo są nudne do bólu. Zwykłe minivany napakowane turystami i ich bagażami.

Za to chicken busy to osobna historia. To stare, amerykańskie – kiedyś żółte, jak na filmach – autobusy szkolne; oczywiście teraz przemalowane na milion jaskrawych kolorów, a zapewne jakoś dostosowane technicznie do przewożenie tak pasażerów, jak i kurczaków (i indyków, i fasoli, i kukurydzy, i… no, sami sobie dośpiewajcie, czego tam jeszcze). Na razie jechaliśmy dwoma, na krótkich, dziesięciokilometrowych dystansach, i to we w miarę łatwym, płaskim terenie. Ten starszy był z 1987 roku, jak wskazywała wypisana po angielsku tabliczka znamionowa amerykańskiego producenta, „Blue Bird”. Zresztą w środku wszystko – kontrolki, wskaźniki i co tam jeszcze – było nadal opisane po angielsku, co zastanawiające, zważywszy, że wiele osób, w tym kierowcy, po angielsku nie mówią. Tak czy inaczej, jakoś dojechaliśmy do celu. Za to nowszy model, z roku 2002, był całkiem w porządku, miał nawet gniazda USB, z których można było podładować telefon. Podsumowując, chicken busy są absurdalnie tanie w porównaniu do shuttle busów i na tym właściwie kończą się ich zalety. Jeśli bawi Was wsiadanie/wysiadania w biegu, siedzenie po trzy osoby na jednym fotelu czy głośna muzyka latino polo, to szczerze polecam. W każdym razie podróż nimi to przygoda, która – czego się szczerze obawiam – przytrafi nam się jeszcze parę razy w ciągu tego wyjazdu.

Mocno zawiedziony jestem komunikacją elektroniczną. Pomijam fakt, że sieci GSM są tu całe trzy, i wszystkie trzy cholernie drogie w zakresie transmisji danych. Średnio 100 quetzali (ok. 50 PLN) za 2GB to trochę zdzierstwo, prawda? A jeszcze – jak się okazało – sieci komórkowe działają w takich pasmach, których nie obsługuje mój dość uniwersalny, przenośny hotspot. Więc żeby korzystać z LTE lub przynajmniej 3G na ulicy, musiałem wpakować kartę SIM do iPada i w ten sposób udostępniać Internet do naszych telefonów. Nie muszę chyba mówić, że rozwiązanie jest mniej niż średnio wygodne, bo iPada nie da się trzymać w tylnej kieszeni spodni. Ze względu na te ceny Internetu w sieciach komórkowych, szukamy hoteli z wi-fi. I powiem Wam, że tu Internet szybkością przypomina przeciętnego ślimaka-winniczka. Maile ściągają się godzinami, strony WWW ładują się tak, że mam ochotę rzucić telefonem o ścianę, a z VOIP-a do Polski po prostu nie idzie się dodzwonić. Wiem, co piszę, bo próbowałem. W tym wypadku Gwatemala również różni się od Azji. Na niekorzyść, niestety…

OK, dość narzekania. Przejdźmy do pozytywów. Jedzenie! Dwa słowa: dużo i dobrze. Dzień zaczynamy desayuno tipico, lokalnym śniadaniem, po zjedzeniu którego w sumie mógłbym do końca dnia nie jeść nic więcej, no, może poza owocami na przekąskę. O jedzeniu na pewno będę jeszcze pisał, więc nie uprzedzajmy faktów. Zdradzę tylko, że – niestety dla mojej diety – na śniadaniach się nie kończy, są równie obfite almuerzos i cenas, czyli lunche i kolacje. Obiadu już bym raczej nie wcisnął. Podoba mi się też często spotykany system bufetu come que te quiere, gdzie płacisz konkretną, niezbyt wysoką kwotę i… no, właśnie – jesz ile i co chcesz. Byliśmy na takim śniadaniu i mieliśmy okazję wypróbować chyba wszystkiego, co je się tu na śniadanie. Byliśmy na takiej kolacji i akurat był dzień tacos na różne sposoby, z milionem pysznych dodatków. Re… we… lac… ja!

Co do alkoholu, to piwo nawet w sklepie jest zaskakująco drogie, ale całkiem smaczne. I w litrowych butelkach. A dziś trafiłem na lokalny bimber, caldo de frutas (w pewnych kręgach znany jako „bananera”). Przynajmniej jedną butelkę zamierzam przywieźć do domu.

Dużo czytałem, że po doświadczeniach wojny domowej, wojskowej dyktaturze i ludobójstwach jej towarzyszących, ludzie w Gwatemali są raczej powściągliwi. Tymczasem okazuje się, że są nie tylko uśmiechnięci i przyjaźni, ale zupełnie bezinteresownie pomocni. Okazało się to już w pierwszy, sobotni wieczór, kiedy prosto z lotniska dotarliśmy koło 22:00 do przepełnionej turystami i localesami Guatemala Antigua. Nie mogliśmy znaleźć noclegu (lo siento, no hay habitación, señor) ani też nic zarezerwować z braku dostępu do Internetu. Chodziliśmy od drzwi do drzwi miejsc oznaczonych jako „hotel”, „hostel” czy inne „hospedaje” – i wszędzie słyszeliśmy powyższą formułkę: nie ma wolnego pokoju. I wtedy zaczepiła nas jakas para localesów, którzy zauważyli, że odbijamy się od drzwi kolejnego miejsca. Odpalili na swoich smartfonach Booking, zaczęli nam czegoś szukać, potem pokazali na Googlemapsach, jak tam dojść, a na koniec jeszcze powiedzieli, że fajnie nas poznać i w ogóle to bienvenidos a Guate. Fajne takie powitanie! Podobnych sytuacji mieliśmy już parę, czy to przy szukaniu miejsca do spania, czy knajpy z dobrym jedzeniem, czy wreszcie sprytnie ukrytej atrakcji turystycznej. Podoba mi się też gwatemalskie poczucie humoru, czasami takie trochę montypythonowskie. Ale temu też poświęcę osobny wpis. Póki co, mam parę fotek i historii.

Chociaż zwiedzanie, a właściwie poruszanie się po miastach trudne nie jest. Uwielbiam ich logikę i uważam, że urbanista, który ten układ wymyślił, powinien dostać Nobla. Ogólnie, wszystkie ulice przecinają się pod kątem prostym, tworząc cuartos (kwartały). Ze wschodu na zachód idą calles, oznaczone kolejno: 1a Calle (primera, tj. pierwsza), 2a Calle (segunda, druga) i tak dalej. Z północy na południe idą avenidas, oznaczone tak samo, czyli 1a Avenida (pierwsza), potem druga, trzecia… W środku miasta zawsze jest Plaza Central, plac, wokół którego skupia się życie towarzyskie. Czasami jest przy nim mercado (targ), często park z fontanną, a zawsze kościół i budynki urzędowe. Adresy w mieście podawane są jako róg danej calle i danej avenida. Na przykład dziś śpimy w „Casa Drekar” w Quetzaltenengo, na rogu 9a Avenida i 2a Calle. Jak widzicie, póki co zwiedzanie idzie zgodnie z planem. Bo jest po prostu bezproblemowe i nie trzeba korzystać co trzy minuty z Googlemaps, żeby się odnaleźć w mieście. I dobrze, bo te opłaty za transfer danych…

Zresztą, czym ja się przejmuję? 100 quetzali w tą czy w tamtą już nie robi specjalnej różnicy. Założony budżet podszedł się bzykać w okolicach dnia trzeciego i już wiem, że to będą masakrycznie drogie wakacje. Nawet wypłaty z bankomatów są objęte prowizją. Bankomat sieci 5B pobiera 31.50 quetzali od transakcji, a Banco Industrial (BI) – 4 U$D. A maksymalnie można wypłacić jedynie 2000 quetzali naraz. Tylko z bankomatu Banco de América Central udało mi się wyjąć kasę bez prowizji, ale tylko raz i raczej fuksem. Bo od tamtej wypłaty już mi karta w bankomatach BAC nie działa…

Ale mam też pozytywne spostrzeżenia w kontekście finansów. Na towary i usługi jest jednolita stawka VAT i wynosi 12%. Strach pomyśleć, co by było, gdyby była taka, jak w Polsce.

I na koniec taka ciekawostka, zupełnie z tak zwanej „innej beczki”: w Gwatemali panuje unikalny podział terytorialny: ulice należą do psów, dachy – do kotów.

Autor: Tomek

Politolog i dziennikarz z wykształcenia, konsultant biznesowy z zawodu, podróżnik z zamiłowania. Zarządza agencją konsultingową Ancla Consulting specjalizującą się w dotacjach unijnych dla przedsiębiorców, wykłada geografię polityczną na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Wszystkie wolne chwile wykorzystuje na podróże, a zdjęcia i relacje z nich zamieszcza na tym blogu.

Udostępnij ten post na:

2 komentarze

  1. Opis zachęca bardzo. Pojawia się tylko problem z odległością dojazdu tam.

    Napisz odpowiedź
  2. Nie ma możliwości ominięcia opłat z tych bankomatów i są one doliczane niezależnie od kart (Mastercard, Visa)?

    Napisz odpowiedź

Zostaw odpowiedź