Safari na Sri Lance?

Przygotowując wyjazd wiedziałam, że jakiś park narodowy odwiedzimy. Nie wiedziałam dokładnie który, wiedziałam, że nie ma co planować konkretnego, bo jeśli plany nam się zmienią, to nie będziemy naginać się przecież na jakiś konkretny. Postanowione zostało, że jakiś po drodze zahaczymy. Okazało się, że Park Narodowy Yala, będzie najbardziej po drodze. 


Wstęp
Safari kojarzyło mi się zawsze z Afryką. Przygotowując się do wyjazdu na Sri Lankę czytałam wszędzie, że te organizowane tamże nie dostają do pięt tym afrykańskim. Po pierwsze nie ma tam tylu zwierząt. Wielka piątka: słoń, nosorożec, lew, bawół, lampart, to nie piątka lankijska. To wiedziałam, ale wciąż spotkanie oko z oko ze zwierzętami to coś. Dlatego chciałam się na safari wybrać, bo miał to być mój pierwszy raz. Zdecydowana byłam na zorganizowane safari w parku narodowym. Chciałam zobaczyć słonie. Za dużo czytałam o sierocińcach na Sri Lance i wątpliwości natury moralnej nie pozwoliły mi jechać do takiego. Park wydawał mi się bardziej stosowny.

Organizacja
Cała organizacja safari zamknęła się praktycznie w jednym wieczorze. Dotarliśmy do Tissamaharama, miasta będącego bazą wypadową do parku. Tam nocleg znaleźliśmy w tempie ekspresowym i kosztował grosze, bo zarabia się tam na safari.
My oczywiście nie mogliśmy się obyć bez przygód. Po zaklepaniu miejsc w samochodzie wróciliśmy do pokoju. Po chwili okazało się, że w samochodzie jest o jedną osobę za dużo! Na co my oczy w pięcio-złotówki i mówimy, że jak to? Przy targowaniu nie było o tym mowy. Okazało się, że owszem możemy jechać razem, ale ktoś pojedzie obok kierowcy. Tomek się zdecydował, bo ja chciałam robić zdjęcia. Nie zmieniła się jednak cena safari. Warto tutaj wiedzieć jedno. Taka zamiana miejsca siedzenia, to znaczący wpływ na jakość całej wycieczki. Bo samochody są skonstruowane w ten sposób, że przyczepa jest wyposażona w fotele, które ułożone są jak w amfiteatrze, rzędami do góry. W ten sposób widać wiele i nie zasłania się nikomu. Tomek twardo się targował i wytargował niższą cenę. Na safari wyjechaliśmy następnego dnia przed świtem.

Safari
Rozpoczęliśmy wcześniej rano, podobnie jak kilkanaście, jak nie kilkadziesiąt innych grup. I ta obecność innych grup była stała. Jak dla mnie było za tłoczno. Wiadomo przecież, że jak tyle samochodów jeździ tą samą trasą, to zwierzęta się chowają. i choć widzieliśmy ich sporo, to jednak wrażenie tłoku jak na szlaku wciąż mi tam towarzyszyło. Nie widziałam też wielu słoni. Jakieś 3 i to tylko z oddali. Całość safari trwała jakieś 6 godzin, ale ostatnie dwie to już była trochę mordęga. Kolejny paw, kolejne bawoły błotne i te same ptaki, a i słoń z daleka. Ze względu na to safari zabrałam teleobiektyw i dobrze, bo przynajmniej mogłam sobie pooglądać te oddalone zwierzęta. Przerwa na lunch była w jednym miejscu, dla wszystkich i w tym samym czasie.

Podsumowanie

Niestety wciąż towarzyszyła mi tam myśl, że samochody poruszające się po parku powinny być hybrydami, żeby nie hałasować i powinna być ich ograniczona ilość. Podobało mi się to co widziałam. Pawie, mangusty, bawoły błotne, guziec, piękne ptaki, słonie. Wszystko było ładne na tym safari, ale ciszy w tym parku nie było. Ciężko było nawet usłyszeć jakiekolwiek odgłosy tego dzikiego środowiska naturalnego, bo warkot silnika w tym przeszkadzał. I obecność innych samochodów. Kiedy nasz się zatrzymywał na zdjęcie i robiło się cicho, inny samochód obok podjeżdżał w to samo miejsce i po ciszy nic nie zostawało.

Poniżej niewielki dowód na to, że było pięknie, mimo powyższych niefajnych doświadczeń. :)

[Not a valid template]

Autor: Ewa

Humanistka z wykształcenia, pracownik branży lotniczej, pasjonująca się relacjami międzyludzkimi, poznawaniem nowych kultur, islamem i fotografią. Co jakiś czas pakuje plecak i jedzie tam, dokąd ciągnie ją serce. Kiedyś dostała propozycję dołączenia do ekipy koleżanek wybierających się do Ameryki Południowej i to wystarczyło, by złapała bakcyla podróżowania. Lubi być blisko ludzi i ich życia. Współtwórczyni tego bloga.

Udostępnij ten post na:

2 komentarze

  1. Mała uwaga. Na Sri Lance nie ma guźców. Są za to dziki i choć wyglądają trochę inaczej niż nasze, polskie to jednak jest to ten sam gatunek (łacińska nazwa Sus scrofa).

    Napisz odpowiedź

Zostaw odpowiedź