Mandalay i okolice

Do Mandalay pojechaliśmy nocnym autobusem z Yangonu. Super VIP, kocyk na nogi, szczoteczka i pasta do zębów o północy, na przystanku na kolację. Butelka wody dla każdego. Fotel rozkładany, z podnóżkami. Nawet w ostatnim rzędzie. Tak, to był luksus, na jaki później już nie trafiliśmy. Dojechaliśmy do Mandalay nad ranem, już po wschodzie słońca. Nie mieliśmy sprecyzowanych planów co do zwiedzania tego miejsca. Okazało się, że przypadkowe spotkanie z Verą i jej Mamą, dwoma Niemkami, zaowocowało całkiem ciekawymi planami na następne dwa dni. I jedną przygodą! Jaką? Poczytajcie sami!

Nie chcę pisać tutaj o wszystkich świątyniach, które odwiedziliśmy, bo jest tego niezła lista. Są takie, które naprawdę warto zobaczyć; i są takie, które sprawiają wrażenie, że  wyglądają tak samo. Jeśli ktoś zna się na architekturze i poszczególne elementy wież są dla niego istotne, to pewnie zobaczy różnice. Ja je widziałam bardziej w kształcie, odcieniu złotego koloru i umiejscowieniu. Poza tym, tak naprawdę, to może potrafiłabym z nazwy wymienić ze dwie. :) Jednak kilka rzeczy zrobiło na mnie wrażenie. I na koniec ta przygoda. Cierpliwości. Napięcie trzeba budować stopniowo. :D

Zatem dwa dni spędziliśmy we czwórkę, wynajmując taksówkę i robiąc sobie objazdowe wycieczki. Czasem trzeba było przepłynąć na drugi brzeg Irrawaddy, czasem trzeba było wejść na wzgórze. Już widzicie, że wcale nudno nie było. Ja osobiście zachwycałam się takimi miejscami na naszej trasie:

Mandalay: poza wieloma, Shwe In Bin Kyaung
To klasztor wykonany w całości z drewna tekowego. Na balustradach i pilarach znaleźć można różne rzeźby. Atmosfera tego miejsca jest niesamowita. Kiedy my tam byliśmy, nie było tłumów. Cisza tam panująca potęguje wrażenie mistycyzmu. I choć nie było tam mnichów czy nie odbywały się śpiewy czy modlitwy, to zapamiętałam to miejsce jako jedn z nielicznych, gdzie można by usiąść i chwilę  świętego spokoju zaznać. Pamiętajmy bowiem, ze jesteśmy w dość dużym, zatłoczonym i hałaśliwym mieście. Zatem taka enklawa spokoju to coś pożądanego.

Mandalay: największe książki świata: Kuthodaw Paya i Sandamuni Paya
To dwie świątynie, w których znaleźc można marmurowe tablice, na których spisane są teksty z Tripitaki, czyli buddyjskiej księgi ze spisanymi naukami. W jednej ze świątyń każda z takich tablic znajduje się pod osobną stupą. Ilość tych stup wokół świątyni robi wrażenie, bo jest ich nawet 729!

Mingun: tam do zobaczenia jest sporo, ale mój faworyt tego miejsca to Hsinbyume Paya.
W Mingun najpopularniejsze są Mingun Paya, do której nie warto wchodzić, bo to zaledwie mały pokoik i nic w środku, ale za to imponujące pęknięcie widoczne z zewnątrz oraz Mingun Bell, podobno największy dzwon na świecie, który wisi. Ta cała w bieli na samym końcu wioski, robi niesamowite wrażenie. Potęguje je oczywiście słońce w zenicie i błękitne niebo, i oczywiście moja turkusowa bluzka. ;) Jednak, wiecie, kiedy wokoło same złote dzwony i wzniesienia, ta świątynia, zupełnie odbiegająca kolorem, powaliła mnie na kolana. Wiedziałam, że tam chcę ją zobaczyć, wiedziałam, że jest biała, ale jakoś zrobiła na mnie ogromne wrażenie.

Inwa, gdzie znajduje się wiele pagód.
Na uwagę zasługuje jednak fakt, że miejsce to zwiedza się – po przepłynięciu na drugą stronę rzeki – wozem zaprzęgniętym w konia. Urokliwe, częściowo zarośnięte, częściowo ukryte świątynie. Niektóre w stylu kambodżańskim, inne białe, jeszcze inne złote. Dawna wieża widokowa, która jest jedyną częścią ocalałą z pałacu niegdysiejszego króla. Szkoda jedynie, że wycieczka nie trwała dłużej, bo chętnie zatrzymałabym się przy wielu pomijanych w jej trakcie świątyniach.

Amarapura: ponoć najdłuższy i najstarszy na świecie most tekowy.
O nim jednak chciałabym zrobić osobny wpis, więc tutaj tylko go zaznaczam.

A przygoda?
Otóż, w jednym z miejsc (które samo w sobie nie było jakoś szalenie interesujące) nasza towarzyszka Vera weszła do pomieszczenia wyglądającego jak duży pokój, może sala konferencyjna. No, to my za nią! Okazało się, że to coś na kształt świetlicy, w której można i przenocować. Rozmawialiśmy tam chwilę z mnichem, ja starałam się na zdjęciach, które były rozwieszone w całym pomieszczeniu rozpoznać te miejsca, które sama odwiedziłam. A były tam fotki z Boroboduru, jakieś ze stupami z Sarnath czy już buddyjskie z Birmy. Tak czy siak, rozmowa z mnichem się kleiła. Kiedy dowiedzieliśmy się, że musi iść, bo ma za chwilę lekcje angielskiego, my też chcieliśmy się zbierać. Wtedy Vera zapytała: “Czy nie powinniśmy iść z nim?”. Mnich uznał, że to świetny pomysł i w ten sposób trafiliśmy na taką lekcję w klasztorze. Nasze zadanie nie było proste, bo polegało na tym, że mamy opowiedzieć o sobie, o tym, czym się zajmujemy i gdzie mieszkamy. Zrobiliśmy to łącznie z rozrysowywaniem mapki kraju. Wiecie, Polska, rzeka, morze, góry i Chorowice koło Krakowa, a nawet bardziej koło Skawiny. Strasznie fajny czas, który tym bardziej docenialiśmy, że nie dla każdego dostępny. Ot, może nie jakaś szalona przygoda, ale kto miał takie ciekawe spotkanie w szkole, to ręka do góry w komentarzach!

Poniżej trochę zdjęć z powyższych miejsc. Tylko Amarapurę zostawiamy sobie na później. :D

[Not a valid template]

Autor: Ewa

Humanistka z wykształcenia, pracownik branży lotniczej, pasjonująca się relacjami międzyludzkimi, poznawaniem nowych kultur, islamem i fotografią. Co jakiś czas pakuje plecak i jedzie tam, dokąd ciągnie ją serce. Kiedyś dostała propozycję dołączenia do ekipy koleżanek wybierających się do Ameryki Południowej i to wystarczyło, by złapała bakcyla podróżowania. Lubi być blisko ludzi i ich życia. Współtwórczyni tego bloga.

Udostępnij ten post na:

Zostaw odpowiedź