Elektronika w podróży

Ewa pisała o swojej podróżniczej działce, apteczce. Ja dziś napiszę o swojej. A napiszę konkretnie o sprzęcie elektronicznym, który zwykle włóczę ze sobą po świecie.

Podstawowe zatrzeżenie: Ewa twierdzi, że jestem po prostu gadżeciarz, a połowa tego, co ze sobą noszę, prawie się nie przydaje; i że źle się czuję, jak nie mam ze sobą przynajmniej siedmiu kilo sprzętu. Złośliwa bestia, co nie? ;)

Po pierwsze: nieprawdą jest, jakoby wożony przeze mnie sprzęt był bezużyteczny; a po drugie: nawet jakby, to dla mnie z elektroniką jest trochę tak, jak z apteczką – lepiej mieć w niej lekarstwa na przeziębienie i ich nie używać, niż gdyby miało ich zabraknąć w krytycznym momencie. No, to lecimy z przeglądem mojego plecaka:

iPhone
W pancernej obudowie, podobno nieprzemakalnej. Na tyle razy, na ile mi spadł z rąk na ziemię, mogę zaświadczyć, że obudowa faktycznie jest niezniszczalna. Czy jest nieprzemakalna? Za wcześnie oceniać. Ale monsun da mi szansę przetestować tę cechę. Kartę SIM iPhone ma z moim stalym, polskim numerem, bo jednak wypada wiedzieć, kto próbuje się przez ten miesiąc ze mną skontaktować. A w poważniejszych przypadkach odżałować te 4.99 PLN brutto za minutę i nawet ostatecznie odebrać ten telefon. Ostatnio Urząd Skarbowy coś mi dupę zawraca. Akurat, jak jestem na wakacjach, no!*) Oprócz tego iPhone służy mi do sporządzania podręcznych notatek, spisywania wydatków (najważniejsza jego funkcja!) oraz robienia krótkich filmików i szybkich fotek, by wrzucić je na Instagrama dzięki hot-spotowi generowane przez drugie moje iUrządzenie. Mam też na nim parę audiobooków i muzyki: przydatne są zwłaszcza, kiedy człowiek próbuje zasnąć w pociągu Sleeper Class. No, i oczywiście mam w nim przewodnik Lonely Planet w PDF-ie. Poręczniejszy, niż papierowa jego wersja.

iPad
To drugie iUrządzenie również zamknięte jest w pancernej obudowie tego samego typu, co iPhone. Zastosowań ma jednak znacznie więcej. Wrzuciłem do iPada indyjską kartę SIM Vodafone z podstawowymi dwoma gigabajtami transferu danych za całe 22 złote (i możliwością dokupowania transferu za 11 złotych za każdy kolejny gigabajt). Póki co, 3G w miastach hula, aż miło. Odbieram więc na nim i czytam na nim maile firmowe i prywatne. Ale oczywiście jestem na urlopie, więc na firmowie nie odpisuję.**)
Oprócz tego wożę stos książek, które czytam w trakcie oczekiwania na środek komunikacji, jak wczoraj na stacji w Margao, kiedy przez zalane tory (albo zerwaną trakcję, sam już nie wiem), pociąg spóźnił się – bagatelka! – jedyne trzy godziny. Przerobiłem już trzy książki Richarda Morgana, zostały mi jeszcze dwie. Potem muszę wybierać między nowym Pratchettem a kolejnymi częściami Gamedeca.
Przez iPada, najogólniej rzecz biorąc, ogarniam bloga. Na iPad mogę zgrywać z kamery filmy z nurkowania czy zwiedzania, a następnie montować je i wrzucać na nasz kanał YouTube. Oczywiście, ten wpis również powstaje na iPadzie.
Standardowo, mam tu trochę muzyki i parę audiobooków, których jakimś cudem nie wrzuciłem na iPhone’a. Ale one są takie bardziej awaryjne, jakby mi się skończyły te pierwsze. W co szczerze wątpię.
W iPada, jak w iPhone’a, wgrany również mam przewodnik. Czasem z niego korzystam, zwłaszcza, jak mam trochę czasu wieczorem, w knajpie, przy piwku i seafoodzie, do planowania trasy na kolejne dni.
Z ciekawostek: próbowałem parę dni temu zarezerwować sobie e-bilet przez portal Kolei Indyjskich. Niestety, bezskutecznie. Miejska legenda głosi, że istnieje osoba, której się udało tego dokonać.
Mam też odpalony Skype, ale jakoś jeszcze z nikim nie gadałem. :)
Czego na iPadzie nie robię, to nie czytam Onetu. Po cholerę mam się denerwować tym, co znów wymyślili nasi “wspaniali” politycy. No, i nie kręcę nim filmów ani nie robię fot. Nigdy. :)

Kamera GoPro z akcesoriami
Z założenia miała służyć do robienia podwodnych zdjęć i filmów z nurkowania, tymczasem – jak widać na przykładzie Ellory i Ajanty – świetnie się sprawdza, zwłaszcza w połączeniu ze statywem z Lidla. Zastąpiła więc nasze iPhone’y, którym kręciliśmy sobie nawzajem z Ewą krótkie filmiki z różnych miejsc.
Ale dodatkowe akcesoria do niej po prostu trzeba dokupić. Bez nich kamera jest średnio funkcjonalna, o czym przekonałem się na Sulawesi. Ano, taką sprytną strategię marketingową wymyśliła sobie firma GoPro. I tak, zawsze przyda się zapasowa bateria. Jeśli już ją mamy, dobrze byłoby móc ładować obie bateryjki naraz – zatem potrzebna jest taka właśnie ładowarka do dwóch baterii. Oprócz tego musiałem dokupić wyświetlacz LCD, żeby mieć świadomość, co filmuję. Plus jest też taki, że od razu można podejrzeć na tym wyświetlaczu nakręcony przed chwilą filmik czy zrobioną właśnie fotkę, bez potrzeby podpinania się za pomocą wbudowanego w kamerę modułu wifi do iPada czy iPhone’a. Na dłuższe nurkowanie też jestem przygotowany – kupiłem akumulatorowy pakiet, przedłużający dwukrotnie czas ciągłego nagrywania, czyli do ponad dwóch godzin. To jakby mi się udało zanurkować z rebreatherem albo jakbym robił kilka nurkowań pod rząd na morskim safari typu live aboard. I oczywiście mam do kamery kartę micro-SD o pojemności 64 GB: cztery godziny filmów albo 10 000 fotek. W Indonezji przez miesiąc nie udało mi się jej zapełnić, w Indiach… Cóż, challenga accepted! :)

Przenośny dysk z wifi
Wiedziałem, że monsoon is coming, parafrazując pewien słynny serial. Zgrałem więc sobie na wszelki wypadek na terrabajtowy dysk Seagate Wireless Plus wszystkie sezony IT Crowd, sezon True Detective i coś tam jeszcze, czego już nie pamiętam. Na razie nie użyłem go ani razu, mimo, że na Goa były chwilowe załamania pogody. Ale oczywiście sprawdziłem, czy działa. Powiedzmy, że działa. Da się oglądać na iPadzie strumieniowany film, choć dedykowana aplikacja, SeagateMedia, nie czyta napisów w plikach SRT. I, żeby było śmieszniej, nie odtwarza wszystkich formatów plików wideo, a z poziomu tej appki nie da się plików uruchomić na iPadzie w innym odtwarzaczu. Na razie nie mam ani czasu, ani chęci, żeby się temu problemowi dokładniej przyjrzeć. Jeśli ktoś z Was rozkminił działanie tego dysku, niech da znać w komentarzach.

Dysk do zgrywania kart z aparatu
Ten stugigowy dysk służy tylko w jednym celu: żeby zrzucać na niego karty SD z lustrzanki Ewy – albo jako backup, albo, kiedy się już zapełnią. Jako, że ja aparatu fotograficznego ze sobą nie mam, tego dysku też nie brałem.

Grzałka
Nazwanie jej “elektroniką” jest sporym nadużyciem. Została zakupiona przez Ewę od “ruskich” w Skawinie na targu za szaloną kwotę pięciu złotych. Ale po podłączeniu do prądu potrafi uczynić jeden cud: przegotować wodę w kubku. A przegotowana woda jest przydatna: można w niej umyć zęby (przez pierwsze dwa dni, tj. w czasie, kiedy jeszcze się człowiek łudzi i przejmuje higieną); można zrobić sobie garam chai, od którego się uzależniłem i jestem w stanie wstać w środku nocy, żeby się go napić; można wreszcie przemyć sobie ranę drapaną, po tym, jak Scooby’ego trochę poniósł temperament podczas zabawy.***)

Komputer nurkowy
Suunto Vyper Air to mój podstawowy komputer nurkowy, liczący wysycenie tkanek azotem własnym, dość konserwatywnym algorytmem RGBM. W połączeniu z nadajnikiem z automatu oddechowego, służy mi również jako manometr. Ma też wbudowany kompas, który wykorzystałem już parę razy do nawigacji i muszę przyznać, że jest lepiej, niż się spodziewałem. A poza tym służy jako logbook.

Stary telefon komórkowy
Potrzebowałem go, żeby mieć pod ręką komórkę. Zabrałem więc ze sobą nieużywanego już z dekadę Samsunga, do którego pożyczyłem od kolego z “Kraba” lokalną, pre-paidową kartę SIM Airtela. Jakiś czas zajęło mi nauczenie się, jak sprawdzać stan konta, jak je zasilać, jak wysyłać SMS-y i wreszcie – jak dzwonić (dopiero wczoraj się okazało, że trzeba wybierać “0”). Wiecie, że roaming w Indiach jest również między stanami, nie tylko za granicę? Ciekawe rozwiązanie. Dość długo oswajałem się z koncepcją, że płacę za wszystkie odebrane rozmowy, nawet te z Indii. Ale w sumie to i tak grosze. A nawiasem pisząc, trzyminutowa rozmowa wychodząca do Polski na komórkę kosztuje mnie niecałe 3 złote. Przetestowałem to dzisiaj.


*) Czy to już podpada pod nękanie uczciwego podatnika? ;)
**) Przynajmniej to jest wersja z autorespondera, który sobie ustawiłem. I jej się będę trzymał, póki nie ma żadnego kryzysu. ;)
***) Oto Scooby – uroczo szalony, dwumiesięczny szczeniaczek z Calangute. Rasa kompletnie nieokreślona. :)

20140716-213429-77669451.jpg

Autor: Tomek

Politolog i dziennikarz z wykształcenia, konsultant biznesowy z zawodu, podróżnik z zamiłowania. Zarządza agencją konsultingową Ancla Consulting specjalizującą się w dotacjach unijnych dla przedsiębiorców, wykłada geografię polityczną na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Wszystkie wolne chwile wykorzystuje na podróże, a zdjęcia i relacje z nich zamieszcza na tym blogu.

Udostępnij ten post na:

6 komentarzy

  1. Jest jeszcze jeden plus tych wszystkich iRzeczy. Bardziej się opłaca Ciebie obrabować niż wycinać nerkę:)

    Napisz odpowiedź
    • A wiesz, że nie pomyślałem o tym pozytywnym aspekcie mojego gadżeciarstwa. Miejmy nadzieję, że ci goście od wycinania nerek są bystrzejsi ode mnie. :)

      Napisz odpowiedź
  2. ooo przyda się :) dawno tu nie byłam i zmiany za zmianami, nowe podróże :) gratuluje :)

    Napisz odpowiedź
    • Dzięki, ale chyba naprawdę dawno tu nie byłaś, bo ostatniego wyjazdu, tego z lipca, to ja już nie pamiętam. :)
      Na szczęście za niecałe 3 tygodnie Egipt, Dahab i dwa tygodnie chilloutu i nurkowania!

      Napisz odpowiedź
  3. Gdybym, wybierał się w podróż, wybrałbym jakiegoś starego, pancernego i małego Thinkpada albo Thoughbooka – nikt tego nie ukradnie, bo paskudnie wygląda, a można wygodnie pisać.

    Napisz odpowiedź

Zostaw odpowiedź