Początkowe perypetie

Ale masz świadomość, że wtedy będzie tam zima i mnóstwo miejsc, szczególnie w górach może być zamknięta? – dopytywał mój znajomy. Dla mnie to była okazja. Jaka to okazja, już wiecie z poprzedniego wpisu. Ale to nie zima pokrzyżowała nam plany na początku.

Na starcie
Plan wyjazdu był dość ramowy, ale od razu poszedł w odstawkę. A może raczej to my poszliśmy w przygody.
Otóż po przylocie do Buenos Aires plan był taki, żeby lecieć od razu na południe: bo zima, bo może zasypać, bo będzie zimno, bo lepiej na początku, bo jak zima chwyci… W takim sposób argumentowaliśmy sobie pierwszy punkt planu – Ushuaia. Życie argentyńskie, zwykła codzienność buenosariańska, zdecydowała za nas. Strajk i dwa dni bez lotów. Dla nas oznaczało to uziemienie. Powód niby błahy, chociaż powód strajku – absolutnie nie.

Jak strajk, to idziemy na piechotę!
Solidaryzując się z lokalnymi mieszkańcami, bo to pracownicy komunikacji miejskiej też strajkowali, podreptaliśmy następnego dnia z buta do biura linii lotniczych, żeby zapytać o opcje dla moich współtowarzyszy. Ja miałam latać na stand-by’ach, więc o tyle prościej to dla mnie wyglądało. W tym towarzystwie ja mówiłam trochę po hiszpańsku. Koleżanka rozumiała sporo, mówić się bała. Reszta: nada. Dlaczego to ważna informacja Bo po angielsku to sobie można było załatwić sprawy przez telefon z infolinią, w biurze mówimy wyłącznie po hiszpańsku!
Ja swój hiszpański nazywam poziomem japońskim: “jakotako”, ale w biurze nie tylko dogadałam się, jak wyglądają warunki wymiany, na kiedy możemy loty z jutra zamienić oraz ile to kosztuje etc. Dodatkowo pomogłam panu obok, który w lokalnym języku ni w ząb, i dowiedziałam się, kto to w ogóle strajkuje w szczegółach. Przynamniej tak mi się wydawało.

Nie taki koniec straszny
Ostatecznie zrozumieliśmy, że sam koniec świata na południu będzie na samym końcu wyjazdu. Taka wisienka na torcie. Zmrożona wisienka. Bardziej zaawansowana zima, opcja odwołanego rejsu po kanale Beagle, w ogóle bida z nędzą, to były nasze mękolenia. Po polsku, nad stołem z przewodnikami. Chwilę później rozpoczęliśmy przewracanie do góry nogami całego planu wyjazdu. W związku z brakiem lotów, podjęliśmy decyzję, że jedziemy do Urugwaju!! Powody były trzy:

  • zagospodarować dwa dni;
  • nie zwiedzać Buenos Aires, bo to jest w planie na później, wspólnie;
  • użyć środka transportu, jakim jest prom, bo kursował.

Osobiście ze dwie godziny biłam się z myślami, drugie dwie prawie z kolegami. Bo jak to jechać do Urugwaju, jak ja do Argentyny przyleciałam zwiedzać?! Kto to widział? I to jeszcze jakieś stolice, miasta. Kiedy ochłonęłam, osiągnęliśmy kompromis, bo powiedziałam, że jeśli już mam tam jechać i rozważać pozostanie na noc, to jeden dzień w Colonia del Sacramento musimy spędzić. W końcu centrum historyczne Colonii zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO, więc chcę je zobaczyć! Plan był zatem taki, żeby dopłynąć do Colonii, spędzić tam wieczór i noc, zwiedzić, dojechać do Montevideo i wieczorem wrócić stamtąd do Buenos Aires.
I tak też zrobiliśmy!

[Not a valid template]

Autor: Ewa

Humanistka z wykształcenia, pracownik branży lotniczej, pasjonująca się relacjami międzyludzkimi, poznawaniem nowych kultur, islamem i fotografią. Co jakiś czas pakuje plecak i jedzie tam, dokąd ciągnie ją serce. Kiedyś dostała propozycję dołączenia do ekipy koleżanek wybierających się do Ameryki Południowej i to wystarczyło, by złapała bakcyla podróżowania. Lubi być blisko ludzi i ich życia. Współtwórczyni tego bloga.

Udostępnij ten post na:

Zostaw odpowiedź