Plany! Aha, plany… Ale że jakie plany?

Do wyjazdu pozostało 6 dni. Wizy z ambasady Królestwa Tajlandii dotarły wczoraj, bilety do Bangkoku są już zarezerwowane od jakiegoś czasu. Jak zwykle przed taką wyprawą, moje rzeczy leżą porozrzucane po całym salonie. Na szczęście obyło się bez chodzenia na zakupy. Wszystko (poza pokrowcem na scyzoryk!) było gdzieś w mieszkaniu. Jutro przez cały dzień gramy w airsofta na Camo Party, więc może spakuję się w niedzielę. Od poniedziałku do czwartku znów nie będzie czasu…

Bardzo powoli (ale za to uparcie) przygotowujemy się od tego wyjazdu od stycznia, odkąd zamówiłem przewodniki. Przez ostatnie trzy miesiące okazało się, że właściwie tylko niedziele są dobrymi dniami na jakiekolwiek przygotowania. Jako, że są w miarę wolne. W jedno niedzielne popołudnie opracowaliśmy sobie w zarysie trasę na te prawie 30 dni trampingu.

Plan z grubsza jest taki, jak poniżej, według kolejności. Najpierw Tajlandia:
– Bangkok, gdzie spędzimy Wielkanoc, a ja planuję zamiast wielkanocnego jajka zjeść niezbyt wielkanocną smażoną szarańczę; co? jaaaa nie dam rady?! :)
– Ayuthaya, starożytna tajska stolica (kiedy Tajlandia zwała się jeszcze Syjamem)
– Kanchanaburi, gdzie znajduje się ten słynny Most na rzece Kwai
– wodospady w Erawan National Park
– (może) Ko Samet, chyba, że stwierdzimy, że Pukhet nam starczy
– (prawdopodobnie) Ko Samui – j.w.
– (na 100%) Pukhet, gdzie max. 2 dni poleżymy na plaży, bo więcej nie jestem w stanie
– przez Ko Phi-Phi (kolejne wyspy…) do prowincji Krabi, gdzie “zaliczymy” Ao Nang Beach (za dużo wysp, zero gór!) i Park Narodowy Khao So

Potem przenosimy się do Malezji:
– Penang (tak, zgadliście, wyspa…)
– Kotha Baru, gdzie jest podobno jakiś fajny targ, ale nie dotarłem do tego miejsca w Lonely Planet
– Taman Negara, czyli kolejny park narodowy, gdzie nie ma gór :(
– Cameron Highlands: wzgórza i z nazwy, i z wyglądu! wreszcie będzie można połazić i napić się dobrej herbaty :)
– Kuala Lumpur – od jakiegoś czasu chciałem zobaczyć na własne oczy Petronas Towers w nocy i wreszcie będę miał okazję :)
– Melaka, klimatyczne, postkolonialne miasto, tygiel kulturowy i jedno z najstarszych miast Malezji…

A na koniec – Singapur, drugie najgęściej zaludnione państwo świata. Ponad 4,5 miliona ludzi na skrawku ziemi wielkości 572 kilometrów kwadratowych (dla porównania: powierzchnia Warszawy to 518 km kwadratowych).

I tyle. W miesiąc powinniśmy zdążyć. Nie rozliczajcie nas za bardzo z tego planu, dobra? Ostatnio Ewa miała czas pogrzebać po sieci za ciekawostkami znajdującymi się na naszej trasie, pogadać z ludźmi i wyciągnąć trochę informacji ze znajomych, którzy odwiedzili tamte rejony. Co wieczór mam więc update: zobaczymy to, pojedziemy tu, a tu jest takie coś, to warto, za to tamtego to już nie.

Niby wszystko obmyślone, przegadane, wyczytane. A i tak czuję, że jedziemy trochę “na żywioł”. Nie, żebym miał z tym problem, nie. Wierzę święcie w takie powiedzenie zaczerpnięte podręczników taktyki wojskowej, brzmiące niczym jedno z Praw Murphy’ego: No battle plan survives contact with enemy.

No, właśnie. To po co w ogóle planować? ;)

Autor: Tomek

Politolog i dziennikarz z wykształcenia, konsultant biznesowy z zawodu, podróżnik z zamiłowania. Zarządza agencją konsultingową Ancla Consulting specjalizującą się w dotacjach unijnych dla przedsiębiorców, wykłada geografię polityczną na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Wszystkie wolne chwile wykorzystuje na podróże, a zdjęcia i relacje z nich zamieszcza na tym blogu.

Udostępnij ten post na:

1 Komentarz

  1. Zgodzę się z Tomkiem, ze plany planami, ale pójście na żywioł to ostatnimi czasy jakby ,,nasza specjalność?;)
    Dla mnie, bardzo często zetknięcie się z rzeczywistością na miejscu, bywa zaskakujące i te plany, poczynione wcześniej, mocno weryfikuje. Grunt to flexibility. Czasami okazuje się również, że wyobrażenia i opisy miejsc, które zamierzamy odwiedzić, nie mają za dużo wspólnego. Są wydumane, a niekiedy wręcz przesadzone. Właśnie w taki sposób rozczarowała mnie farma krokodyli na półwyspie Zapata na Kubie. Szczerze NIE POLECAM!
    Kota Bharu, to miejsce z targiem latawców. Tak, takich prostych, na wietrze puszczanych. Takich, jakie można było obserwować w Varanasi (kto nie był, niech żąłuje), gdzie stanowią one jedną z głównych rozrywek tamtejszych dzieci. Taki latawiec chce sobie przywieźć jako pamiątkę, z braku laku batik mi wystarczy, ale spróbować warto. Poza tym akurat z tego miasta odjeżdża pociąg, którego trasa przecina dżunglę (130 mln lat), a to akurat zdaje się być naszą kolejną ,,atrakcją? zasięgniętą u znajomych. Na targ w Kota Bharu nie dotarłeś, bo na wyspach w Tajlandii chyba jeszcze się wygrzewasz? ;)

    No battle plan survives contact with enemy ? to się nazywa pokojowe nastawienie do wszelkich maści tubylczych napotykanych po drodze! Obawiam się tylko, że z replikami w plecakach przez żadną bramkę bezpieczeństwa nas nie przepuszczą!

    A po co planować?
    Ktoś,kiedyś w kontekście zbliżającej się podróży, powiedział: ,,Wiem, że do zobaczenia są dwa miliony atrakcji, mi wystarczy, że zobaczę jeden milion?. Ja chcę mieć wpływ na to, że to będzie ten ,,mój milion?. :)

    Napisz odpowiedź

Zostaw odpowiedź