O realizacji planu, którego nie było

Nie wiem, czy pamiętacie, ale kiedy planowaliśmy wyjazd oraz trasę podróży po Maroku, to zdobywanie Jebel Toubkala raczej wykluczaliśmy. Jednak nie twierdziliśmy, że nie strzeli nam do głowy taki pomysł. Zresztą, zdecydowanie nie przygotowywaliśmy się na takie wyjście, na pewno nie ja. A jak do tego doszło?

Planem było odwiedzenie Wysokiego Atlasu oraz trekking w okolicach Imlil – wioski położonej malowniczo w tym masywie. Otaczające ją szczyty wręcz zachęcają, by wyjść wyżej. Po drugie, nie mam bladego pojęcia co można tam robić poza trekkingiem?  I z takimi oto planami dolecieliśmy do Maroka. Jednak po drodze, z kim byśmy nie rozmawiali i kto by nie pytał, czy idziemy na Toubkala, odpowiadaliśmy, że raczej nie, bo nie jesteśmy przygotowani, bo za wysoko, bo raczej do dwóch tysięcy chadzamy…

Jakbyśmy szukali wymówki, prawda?

Na pustyni w Merzoudze spotkaliśmy dwóch Polaków, którzy wyjście wspominali dość dobrze, poza spalonymi ustami, od mocnego wiatru. (Zresztą, ratowałam ich swoją superaśną wazeliną!). Powiedzieli, że trasa jest dość dobrze oznaczona, że nie potrzebowali przewodnika, że wprawdzie pogubili się w drodze powrotnej, ale wszystko dlatego, że poszli niepewnym szlakiem. Wydaje mi się, że wtedy zaświtała nam w głowach myśl: “Hmm, może i faktycznie spróbujemy?”.

Później plan wycieczki był dość napięty, realizowaliśmy z sukcesem każdy punkt, aż w końcu doszło do tego, że czas było ruszyć w góry. Pojechaliśmy tam bez przystanku w Marrakeszu, bo już na pierwszy rzut oka wiedziałam, że miasto zmęczy, więc może lepiej zostawić to na później. Dostało mi się za to, że tak “cisnęłam w góry”. :) Tomek bowiem miał na wykończeniu czyste ciuchy i chciał zrobić pranie. Dodatkowo z całego tego wrażenia spowodowanego szybkim docieraniem w Atlas zagapiliśmy się z wybraniem gotówki w Marrakeszu. A wyjście w góry w okolicy Imlil, nocleg tam oraz  spanie w obozie pod Toubkalem to dość drogie sprawy. Sytuacja zrobiła się nerwowa… Ostatecznie pomocny okazał się Ahmed – młody chłopak spotkamy w Asni, po drodze do Imlil. Zaproponował nam pożyczkę i jej zwrot bez procentów (!) dopiero po zakończeniu trekkingu. Spaliśmy więc u niego w guesthousie i tam wracaliśmy po powrocie. Oszczędziło nam to sporo czasu oraz pieniędzy, bo nie musieliśmy wracać taksówką do najbliższego bankomatu, kombinować i przedłużać wyprawy.

A sam trekking? Zdecydowaliśmy, że próbujemy. To znaczy Tomek twierdził, że próbuje. Ja niby też, choć przezornie do mojego małego plecaka zabrałam książkę, żeby w razie czego mieć jak spędzić czas oczekiwania na towarzysza podróży, bycząc się na jakimś szczycie w słońcu.

Wiedziałam, że łatwo nie będzie. Strach miałam w oczach kiedy ruszaliśmy z Imlil, bo wiedziałam, że te przewyższenia to będzie mordęga. Pamiętałam bowiem, jak to było w Peru. Tam choroba wysokościowa najbardziej dotknęła właśnie mnie.  Zresztą w podejściu do tego obozu, kiedy spodziewałam się raczej awarii kolana czy zwyczajnego lenistwa, odezwało się ni stąd, ni zowąd… biodro! Zapas środków przeciwbólowych okazał się przydatny i to pozwoliło mi dojść na górę. Wykończona podejściem oraz faktem, że jednak mam słabą kondycję stwierdziłam: “Za wysokie progi dla Ciebie, kobieto”. Ta myśl nie dawała mi jednak spokoju. Po pierwsze, mozolnie, ale skutecznie doszłam pod obóz, ponad 3 tysiące metrów; to już był jakiś wyczyn. Po drugie, pogoda była wyśmienita! Wielokrotnie słyszałam, jak inni opowiadali, że nagle musieli rezygnować z podejścia, bo nastąpiło załamanie pogody. U nas nie było chmurki na niebie. Tej wymówki nie mogłam zastosować.

Zdecydowałam, że spróbuję. Najwyżej nie wejdę, pokornie zejdę…

I jakoś to poszło. Wciąż zdecydowanie do góry, najpierw wielkie skały, później małe kamienie, które nie dawały zbytniej stabilizacji na szlaku. Później wiatr, trochę później śnieg… Z każdym metrem, każdy krok stawał się jakby coraz cięższy… Przystanki musiałam robić coraz częściej, bo ciało odmawiało posłuszeństwa… Załamanie, że nie idę dalej, bo nie dam rady, tylko podejdę trochę do przodu oddać Tomkowi aparat, miałam jakieś dwa razy, ale tak konkretnie. Jednak szłam… Wiedziona jakąś niewidzialną siłą… Czasem widzialną pod postacią Tomka. ;)

Stan takiego zawieszenia i dreptania do góry jest niesamowity i dziwny zarazem. Mnie na tym podejściu zbyt wcześnie dopadło szczęście szczytowania. Podniosłam głowę, zobaczyłam Tomka stojącego na górze i dużo nie myśląc, stwierdziłam:  szczyt!!! I jak to czasem miewam w takich chwilach, zaczęłam iść dość szybko, nawet biec w jednym momencie. Wtedy dostaję takiej siły, jak nie wiem co! Nic mnie nie zatrzyma! Wtedy też dostałam. Tylko coś mnie zatrzymało.  Skała. Na drodze mi taka jedna wyrosła! Kojarzycie bajkę Lis i kozioł? “Już stał w ogródku, już witał się z gąską”? Drugiego dnia właśnie tak wspominałam tę moją wyrywność.

Piszczel boli do dziś z tej radości, zresztą blizna pamiątką pozostanie po tym wejściu.  Ale nie tylko. Radość, jaka wtedy się pojawiała i wzruszenie, że jednak dałam radę – te rzeczy ciężko opisać. Duma rozpierająca mnie od środka, że się nie poddałam i że się zdecydowałam. Teraz wiem, że bardzo bym żałowała. Wiem też, że jak się uprę, to dam radę.  Te przeżycia i fakty pozawalają mi z czystym sumieniem planować Himalaje. :)

Autor: Ewa

Humanistka z wykształcenia, pracownik branży lotniczej, pasjonująca się relacjami międzyludzkimi, poznawaniem nowych kultur, islamem i fotografią. Co jakiś czas pakuje plecak i jedzie tam, dokąd ciągnie ją serce. Kiedyś dostała propozycję dołączenia do ekipy koleżanek wybierających się do Ameryki Południowej i to wystarczyło, by złapała bakcyla podróżowania. Lubi być blisko ludzi i ich życia. Współtwórczyni tego bloga.

Udostępnij ten post na:

3 komentarze

  1. No a gdzie jakieś fotki? Wracajcie szczęśliwie :)

    Napisz odpowiedź
  2. Domi, no to się udało szczęśliwie wrócić. A fotki, no cóż, najpierw muszę dostosować prędkość swojego dysku do obróbki RAWów i wtedy coś się tutaj pojawi.:) Póki co moja Tośka idzie do serwisu…ale co się odwlecze…
    BTW Spójrz proszę do zakładki dotyczącej naszej Kuby, na tym blogu. Ja nie mam stamtąd żadnych spisków cenowych, a jedna zainteresowana się znalazła.:) Może Ty coś zapisałaś, albo zapamiętałaś? :)

    Napisz odpowiedź
  3. Gratuluje!!

    Nie ma to jak upor!
    Co do tych Himalajow to napisze Ci wiecej w mailu … ale powiem Ci ze to nie przelewki i na pewno musisz wyleczyc wszystkie stawy przed wymarszem ;-) .. bo tam jak raz zaczniesz to nie skonczysz przed 10-cioma dniami

    Pozdrawiam

    Napisz odpowiedź

Zostaw odpowiedź