Goa w deszczu

Na Goa monsun w pełni. W ciągu dnia przerwy w ulewie są nieliczne i krótkie. Ale czy trochę (ciepłej, pragnę zauważyć) wody miałoby mnie pozbawić dobrej zabawy? :)

Trzy dni spędziłem w Calangute, na północy tego maleńkiego, indyjskiego stanu. To o jeden dzień dłużej, niż planowalem. Wczoraj powinienem być w Panjim (Panaji), w środkowym Goa.*) Będę tam dopiero dziś. W sumie nic straconego, z niczego nie muszę rezygnować. Otwarty bilet lotniczy to zaiste wspaniały wynalazek. :)

Goa Portugalczycy opuścili dopiero w 1961 roku, a więc aż 14 lat po uzyskaniu przez Indie niepodległości. I widać te portugalskie wpływy w kuchni, w architekturze, w religii. Specyficzne jedzenie przypomina trochę kuchnię śródziemnomorską. W zabudowie dominują charakterystyczne, iberyjskie “posady”: ogrodzone, duże, na biało pomalowane, kwadratowe, piętrowe budynki. Cmentarze i kościoły katolickie to norma. Ze świecą szukać meczetu lub świątyni hinduskiej. Na ulicach słychać starsze osoby, rozmawiające płynnie po portugalsku – co zaskakujące, między sobą! Przedwczoraj nawet porozmawiałem w łamanym hiszpańskim z kelnerem, który podawał mi xacuti, oryginalne, lokalne danie z gęstym sosem kokosowym. Fakt, że obaj łamaliśmy ten hiszpański – i on, i ja. Ale porozumieliśmy się ostatecznie z Joao bezbłędnie. Tak, tak właśnie miał na imię ów Hindus. Na szyi nosił srebrny krzyżyk.
Portugalczycy odcisnęli swoje piętno na Goa, którego ciągle jeszcze nie wymazała narodowa kultura.

W strugach deszczu przejechałem brytyjskim (chyba już zabytkowym, sądząc po wieku) motorem “Royal Enfield”, wojskowym modelem “Bullet” z 1944 roku, północne Goa, z Calangute na południe przez Candolim i Sinquerim do Fort Aguada, potem – w przeciwnym kierunku – przez Baga, Anjunę i Vagator do Chapory, by wreszcie, domykając kółko, wrócić przez Assagao, Mapusę i Saligao do Calangute. Zastrzegam, że filmów, niestety, nie będzie. Pogoda nie pozwoliła mi się dziś rozwijać w tej materii.

W ogóle to muszę napisać, że zakochałem się po prostu. Już wiem, jaki spóźniony prezent urodzinowy sobie kupię; możliwe, że jeszcze w te wakacje!**) Ze wszystkich wynalazków, jakimi jeździłem po Azji, ten – mimo, że jest najstarszy (70 lat!), najcięższy (z pełnym bakiem waży około 200 kilo), najmocniejszy (silnik o pojemności 350 cm sześciennych) i w pełni manualny w obsłudze (zapala się go na “kopa”) – prowadzi się idealnie. Przede wszystkim, przy całej tej swojej masie, jest niesamowicie stabilny w porównaniu do skuterów. Trzeba przyznać, że wejście w zakręt ślizgiem na tylnym kole – zwłaszcza, jeśli ten poślizg był w sumie przypadkowy i zdecydowanie nie w pełni kontrolowany – to po prostu interesujące przeżycie, a nie doświadczenie z pogranicza życia i śmierci. :)

Okazuje się, że “Royal Enfield” to najdłużej na świecie produkowana bez przerwy marka. Motory te – w różnych modelach – produkowane są do dnia dzisiejszego, praktycznie bez większych modyfikacji konstrukcyjnych. Zakłady “Royal Enfield” powstały w Redditch w Wielkiej Brytanii w 1893 roku, a pierwszy motor zjechał z linii produkcyjnej w 1901 roku. Pierwszy egzemplarz tego konkretnego modelu, którym jeździłem, “Bullet”, powstał 1939 roku. A najbardziej interesujący jest fakt, że taki motor, wyprodukowany w bieżącym roku w Chennai – dokąd przeniesiono z Wielkiej Brytanii w 1956 roku fabrykę “Royal Enfielda” – kosztuje mniej, niż mój suchy skafander do nurkowania… Jestem w ciężkim szoku, naprawdę. Zrodził mi się właśnie pomysł na najbliższą podróż, może we wrześniu, kiedy jest już sucho, ale jeszcze ciepło. Trzypunktowy, chytry plan kształtuje się w ten sposób: lot do Chennai, nabycie motoru drogą kupna i powrót do Polski drogą lądową. W trzy tygodnie powinienem wyrobić, jeśli znajdę patent na ominięcie Afganistanu. Ale najpierw i tak muszę ogarnąć temat formalności związanych z zakupem i rejestracją motoru w Indiach, cłami oraz innymi tego typu historiami.***)

W deszczu zwiedziłem Aguada Fort, portugalską twierdzę z 1612 roku. Dziś to najlepiej zachowany fort na Goa, olbrzym z czerwonego kamienia wznoszący się na wzgórzu u ujścia rzeki Mandovi do Morza Arabskiego. Służył oczywiście celom obronnym, ale i – jak wskazuje nazwa – również zaopatrzeniowym. Bo po portugalsku “aguada” oznacza miejsce, gdzie można nabrać wody. Przy dolnej fortecy, o którą tak pięknie rozbijały się wczoraj gnane monsunem, brązowe fale wzburzonego morza, cumowały portugalskie statki, które chciały zaopatrzyć się tu w wodę.

Górna forteca mieściła cztery bastiony, podziemny zbiornik wody o pojemności ponad 23 milionów galonów. Prócz tego znajdowała się tu prochownia oraz obecnie czteropoziomowa, najstarsza tego typu w Azji latarnia morska, która od czasów powstania wraz z fortem do 1864 roku emitowała światło raz na siedem minut. Po powyższej dacie i modernizacji latarni, częstotliwość ta wzrosła do 30-sekundowych interwałów. W 1976 latarnia morska w forcie przestała być używana, a jej miejsce zajęła dużo nowocześniejsza, wybudowana w odległości kilkunastu metrów od fotu.

Dolna forteca została zaadaptowana na więzienie, zwane – a jakże! – “Fort Aguada Jail”, a portugalskie magazyny służą dziś za cele dla skazańców. Dni odwiedzin, według informacji na bramie, to wtorki i piątki.

Rundka po północnym Goa prowadziła przez skaliste plaże Anjuny i Vagator, by po paru godzinach, z przerwą na obiad (oczywiście, seafood), zakończyć się w Calangute. Plaże to może niewłaściwe określenie. Bo – w przeciwieństwie do piaszczystych plaż Baga, Calangute i Candolim – to wciśnięte między rozszalałe morze a czerwoną skałę wysokiego klifu, kamieniste skrawki lądu. Może przy lepszej pogodzie byłyby ładniejsze. Za to drugi portugalski fort, Chapora, twierdza pochodząca również z XVII wieku, to obiekt o tyle ciekawy, że prawie nie odwiedzany przez turystów. Co dziwne, bo o ile nie jest tak dobrze zachowany, jak Fort Aguada, o tyle widok z niego o wiele ładniejszy.

Podsumowując, najlepszą częścią zwiedzania była po prostu jazda tym siedemdziesięcioletnim, cudownym wytworem brytyjskiej techniki, o którym rozpisywałem się powyżej.


*) Żebyście mieli wyobrażenie o skali nie tyle czasowej (1 dzień), co odległościowej mojej pierwszej “obsuwy” względem pierwotnego planu: Panjim leży całe 16 kilometrów na południe od Calangute. :)
**) Pytanie brzmi, czy będę musiał robić prawo jazdy na motor, czy wystarczy mi to, które już mam. Wiem, że kodeks drogowy się zmienił i podobno można jeździć motorem na kategorię “B”. Ale szczegółow nie znam. Ktoś, coś…?
***) Ponownie: ktoś, coś?

Autor: Tomek

Politolog i dziennikarz z wykształcenia, konsultant biznesowy z zawodu, podróżnik z zamiłowania. Zarządza agencją konsultingową Ancla Consulting specjalizującą się w dotacjach unijnych dla przedsiębiorców, wykłada geografię polityczną na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Wszystkie wolne chwile wykorzystuje na podróże, a zdjęcia i relacje z nich zamieszcza na tym blogu.

Udostępnij ten post na:

Zostaw odpowiedź