Dżungla swoje prawa ma, rynek również

Trasa naszej wyprawy ni mniej ni więcej, tylko spontanicznie stała się trasą ruin. Miejsca, które wybieraliśmy na noclegi, były mocno sugerowane tym, co w okolicy można było znaleźć. Na obszarach stanów, niedaleko Meksyku były to ruiny, na Jukatanie wypierały je powoli i stanowczo cenoty. O cenotach i wyprawie rowerem w tym wilgotnym klimacie jeszcze napiszę. Na razie chciałam podzielić się faktem, jak to cud świata trochę mnie rozczarował. A w Palenque zapowiadało się to całkiem ciekawie.

Na Półwyspie Jukatan, w kierunku którego jechaliśmy, jeszcze jednak w stanie Chiapas, naszym must see było Palenque. Mała wioska z wielkimi ruinami. A może nie tyle wielkimi, co rozpostartymi na dość rozległym obszarze i położonymi w czystej krwi dżungli. Miało to swoje minusy. :)

Dotarliśmy tam busikiem z San Cristobal de Las Casas, dość krętą i wyboistą drogą. Uwaga dla osób, które cierpią na chorobę lokomocyjną: jest to trasa pretendująca do rekordowej w ilości “leżących policjantów”, zakrętów oraz wzniesień i zjazdów. Pobiła Panamericanę w Peru. :) Chorujących – uczulam. Wycieczkę wykupiliśmy w jednym z biur podróży. Tak, wiem, my wykupiliśmy wycieczkę, mierni trampingowcy. Podliczaliśmy fundusze oraz czas potrzebny nam na zrobienie tej trasy samodzielnie i tak wyszło najrozsądniej, nie tyle finansowo, ile czasowo. Jak się później okazało, trochę pożałowaliśmy. Cały szkopuł polegał na tym, że zanim dojechaliśmy do miejsca docelowego ruin, zwiedzaliśmy jeszcze dwa miejsca po drodze w kolejności: Agua Azul – wodospady z turkusową wodą , taka mała zapowiedź Morza Karaibskiego o tym samym kolorze oraz drugi wodospad, Misol-Ha, trochę mniej widowiskowy, ale za to z jaskinią. Czego pożałowaliśmy? Otóż, w Agua Azul mogliśmy spędzić dobre dwie godziny, albo i więcej, pluskając się do woli. Niestety, mieliśmy tam wyznaczoną ilość czasu i tego żałowaliśmy.

Pocieszaliśmy się, że odbijemy sobie na Riviera Maya, a po drugie przekonaliśmy się, że dzięki takiemu układowi dostaniemy się do Palenque po południu, więc upał trochę zelży. :) Tak, naiwność nas ogarnęła. Bowiem już w rejonach tych wodospadów było dość wilgotno, nie tyle w wodzie, ile w powietrzu. Kto doświadczył wilgotnego powietrza, ten wie, że odczucie jest jedno: nie dość, że ciepło, to jeszcze duszno i słońce dziwnie mocno pali skórę.

Palenque
W tym miejscu ruiny są w większej części już odrestaurowane i odkryte. Poza tymi, które były zamknięte dla zwiedzających, do dziś nie wiemy dlaczego, ale to nie przeszkodziło nam do nich dotrzeć. ;) Sporo jest tam piramid schodkowych, na które wejście w warunkach dżungli nie było niczym łatwym. O ile w okolicach Teotihuacan powietrze było suche i śmigaliśmy na górę Piramidy Słońca, o tyle tutaj przejście kilku schodków było męczące jakbyśmy wspinali się na nie wiem jak wielki szczyt.

Taaak, dżungla rządzi się swoimi prawami i temperaturami. Las tropikalny to nie las sosnowy. Pierwszy raz polowałam na cień. Na szczęście ruiny same w sobie tworzą jakiś w trakcie zwiedzania. Ale wszędobylscy inni turyści wciąż dopytywali czy tam skąd teraz idziemy, jest chłodniej. :)

Same ruiny robią wrażenie i obszarem, na jakim się znajdują, i faktem, że są w dużej większości ukryte w tym dokuczliwym tropiku. Pozwala to oglądać różnorodne świątynie w otoczeniu zielonych drzew, przy szmerach strumyków czy dźwięków dżungli. Te wszystkie ważne fakty łączą razem na tyle ciekawy obraz, że w zasadzie zapamiętuje się go bardziej, niż ten upał. Chyba byłam wtedy wyjątkowo wrażliwa. :) Pewnie Tomek doda swoje cztery grosze, bo akurat Palenque zrobiło na nim spore wrażenie.

Chichen Izta

Miasto zostało zbudowane na początku naszej ery przez Majów. Jego nazwa pochodzi z czasów przedkolumbijskich i w języku Majów znaczy “u źródeł Itzá”. Największy rozkwit nastąpił od około 450 roku do X. wieku, gdy podbili je Toltekowie. Doprowadziło to do przenikania się kultury Tolteków z kulturą Majów. Majowie wznieśli w mieście ogromne kamienne budowle, świątynie, pałace, galerie z kolumnadami.

Jego najważniejsze obiekty to: obserwatorium astronomiczne (gdzie przepowiadano fazy księżyca, wyliczano rok, a nawet orbitę Marsa) oraz poświęcona bogowi Kukulkana piramida i świątynia El Castillo, której 18 tarasów odpowiada – 18 miesiącom roku, a pnące się ku szczytowi 365 schodów – liczbę dni. Inne słynne i godne zobaczenia budowle miasta to Świątynia Wojownika, gdzie znajdują się filary zbudowane w kształcie Pierzastych Węży, występują postaci wojowników oraz rzeźby wpół leżących postaci zwane Chac Mool.

Drugą budowlą jest El Caracol, tak zwany Ślimak, będący wieżą o wysokości 12,0 m zbudowaną na dwóch tarasach. W mieście wybudowano także piramidę schodkową złożoną z dziewięciu tarasów, na której szczycie znajduje się świątynia.

Kolejnym budynkiem jest Tzompantli – platforma czaszek. Czerwone kamienne ściany budynku zostały ozdobione czterema rzędami czaszek, które prawdopodobnie przedstawiają odcięte głowy jeńców, którzy byli więzieni w Tzompantli. Znajduje się tu również kilka boisk do obrzędowej gry w piłkę. Gra polegała na przerzuceniu piłki przez kamienny pierścień. Długość boiska sięga nawet 150 metrów, co rzeczywiście należy do największych spośród tych, które do tej pory mieliśmy okazje oglądać.

I to wszystko robi ogromne wrażenie. Ja niestety z Chichen Izta zapamiętam najmocniej fakt, że większość tego obszaru zajęta jest przez sprzedawców. Sprzedaje się tam wszystko:  od koszulek z piramidą,  przez popielniczki w kształcie sombrero,  srebro z kalendarzami Majów, po hamaki oraz magnesy na lodówkę.

Przyznam, że kiedy wchodziliśmy na teren ruin to wrażenie robił rozmach z jakim to się odbywa. Turystów są setki, specjalne barierki zliczają ilość osób zwiedzających. Kiedy widziałam stragany na początku trasy, pomyślałam sobie: “Ciekawe dokąd na teren zostali wpuszczeni?”. Po kilku minutach kiedy ich nie ubywało,  zauważyłam, że są wszędzie. Nie tylko stoją za stalami, ale chodzą po całym obszarze i sprzedają, również  zaczepiając zwiedzających. Mnie osobiście takie sytuacje mocno rozpraszają. Wprawdzie są miejsca, gdzie ich nie było i tam mogliśmy spokojnie nie tylko pokontemplować sobie w duchu co widzimy, poczytać przewodnik, podyskutować czy wreszcie zrobić zdjęcia. Większość obszaru była jednak pełna gwaru, przekrzykiwania się, gdzie taniej i co powinniśmy kupić  oraz dlaczego. Rynek rządzi się swoimi prawami.

I takie to było moje małe rozczarowanie tym cudem świata, który miał być wisienką na torcie tej podróży, a okazał się trochę miejscem, z którego chciałam jak najszybciej się wyrwać.

Z drugiej strony, to tutaj spotkaliśmy pierwszych Polaków na naszej trasie. Małżeństwo podróżujące dookoła świata z czteroletnią, wygadaną Gabrysią, która lubiła przytulać się do Polaków. Kolejny raz przyszło mi się przekonać, że jednak wspomnienia związane z ludźmi zostaną na dłużej i sprawia, ze nawet jeśli jakieś miejsce nie do końca spełniło moje oczekiwania, sprawiło, że tak czy siak będę je pamiętać, nie tylko ze względu na szlachetne ruiny czy sprzedawców.

Autor: Ewa

Humanistka z wykształcenia, pracownik branży lotniczej, pasjonująca się relacjami międzyludzkimi, poznawaniem nowych kultur, islamem i fotografią. Co jakiś czas pakuje plecak i jedzie tam, dokąd ciągnie ją serce. Kiedyś dostała propozycję dołączenia do ekipy koleżanek wybierających się do Ameryki Południowej i to wystarczyło, by złapała bakcyla podróżowania. Lubi być blisko ludzi i ich życia. Współtwórczyni tego bloga.

Udostępnij ten post na:

Zostaw odpowiedź