Festiwal świateł w Taunggyi
Zupełnie przypadkiem trafiliśmy na ten festiwal świateł, kiedy wracaliśmy ze zwiedzania świątyń Kakku. Okazało się, że i tak musimy przez Taunggyi wrócić do Nyang Shwe, i że jest tam festiwal. Po zaciętych negocjacjach z kierowcą zdecydowaliśmy się -za dodatkową, sowitą opłatą – zostać w tym mieście do wieczora. Powodem był właśnie festiwal i przygotowania do niego, które zobaczyliśmy wracając. To musiało być coś fajnego!
Ja nie jestem jakimś wielkim fanem takich wielkich spotkań ludzi. Jakoś tak ten tłum, mała powierzchnia, ogień, nie dodawały mi otuchy. Skąd ogień? Już tłumaczę.
Festiwal światła, to nic innego jak Dzień Pełni Księżyca Thadingyut, jest on obchodzony w całym kraju, ale w Taunggyi jest to bardzo popularny dzień. Zaczyna się on dzień przed pełnią księżyca i kończy dzień po niej. Światła palonych świeć symbolizują powrót Buddy na ziemię z pozaziemskich podróży, w czasie których sformułowane były prawa. Światła witają Buddę i jego wyznawców. Trwa on trzy dni i w stoicy stanu Szan, akurat ostatni dzień jest dość uroczysty, bo odbywają się wtedy zawody w puszczaniu balonów z papieru na tzw. napęd świetlny. Na polu na kształt boiska do piłki nożnej, gromadzą się ekipy, rozkładają swoje balony i je puszczają. Są słonie, pandy, krowy, święte balony, koguty i inne cuda. W ciągu dnia jest kolorowo, a jak zaczyna się ściemniać, robi się klimatycznie.
Do czasu!
Bo jest super klimat jak jest ciemno i te balony wzbijają się w górę. Większość z nich jest oświetlona. Zapytacie czym? Otóż świeczkami, albo kagankami glinianymi z olejem sezamowym z bawełnianym knotem. Nastrój i klimat nam się podobały, ba, nawet worki, które można było kupić, żeby na nich usiąść też. Pomyślano o wszystkim? No, prawie o wszystkim. Jesteśmy w Azji. Halo! O bezpieczeństwie oglądających nikt nie pomyślał. I czemu się dziwię? – spytają niektórzy. Ano się dziwię, bo Azja wciąż mnie zaskakuje.
Zatem moim najbarwniejszym wspomnieniem z tego festiwalu, obok świetnego towarzystwa, cudnych kolorów i świateł, był balon, który obwieszony mnóstwem glinianych miseczek płonął żywym ogniem kiedy się wzbijał, ale zanim osiągnął pułap, zaczął spadać. Nieszczęśliwie, na widownię. Wtedy kto żyw, łapał za worek spod czterech liter, szukał kompanów i uciekał ile sił w nogach, żeby przypadkiem takim kagankiem, albo – co gorsza – ciepłym olejem sezamowym, po twarzy nie dostać. Po wielkim ruchu na boisku i upadłym balonie, przekonałam się, że wciąż nie lubię takich spotkań, gdzie setki, albo tysiące ludzi oglądają coś nieprzewidywalnego. I choć mieliśmy niezły start z lokalnymi festiwalami w Bangkoku, gdzie trafiliśmy na Songkran, po tym w Birmie mam chwilowo przesyt. Choć jakby tak skombinować Songkran tym w Taunggyi, to by się nawet dobrze składało. :)
[Not a valid template]
sobota, 9. maja 2015
Bardzo ciekawe!
Takie przypadkowe “odkrycia” są super!