Hsipaw i okolice: część pierwsza

Po intensywnym czasie w Mandalay, przyszedł czas na relaks w górskich klimatach. Pojechaliśmy w tym celu do oddalonego od Mandalay o 200 km na północny wschód Hsipaw. W tamtą stronę autobusem, ale na powrocie chcieliśmy się przejechać pociągiem i zobaczyć słynny most w drodze do Pyin Oo Lwyin – Gokteik Viaduct. Trekking w stanie Shan był naszym planem od początku. Później okazało się, że nasi znajomi z Łodzi też się tam wybierają, więc zaczekaliśmy na nich jeden dzień, żeby w góry wybrać się wspólnie. Dołączyła do nas także Malajka, Bahariah. Czas spędzony w tym niewielkim, górskim miasteczku był naprawdę rewelacyjny.  Odpowiedź na pytanie: “Dlaczego?” znajdziecie poniżej.

Do miasteczka dotarliśmy późnym wieczorem. Chcieliśmy spać w jednym z polecanych hosteli, u Mr Charlesa, ale niestety miejsc w cenach nas interesujących brakło było. Zatem poszliśmy szukać czegoś innego. Kolejny już raz trafiła nam się okazja: świetna cena za pokój w nowym hostelu w centrum miasteczka. Choć to centrum, to nie był aż taki wielki przywilej, bo tam zewsząd było do niego blisko. Jednak dzięki cenie za pokój o 1/3 mniejszej niż w tym poprzednim, stwierdziliśmy, że możemy tu zostać dłużej, niż planowaliśmy. Kiedy więc następnego dnia okazało się, że Marta i Romek dojadą dopiero jutro, postanowiliśmy z trekkingiem poczekać na nich i tego dnia pochodzić trochę po okolicy, zebrać informacje, dokąd na trekking najlepiej się wybrać i czy ten dłuższy jest już otwarty.

W ten sposób poznaliśmy Mr Shake’a, który w miasteczku robi jedyne i przepyszne koktajle owocowe z przeróżnymi dodatkami, wliczając whisky i rum. Oczywiście, jak kto woli. Te owocowe, szczególnie avocado i mieszane, przypadły nam do gustu. Wieczorami w ramach socjalizacji z tubylcami, chodziliśmy na te z alkoholem. Tam poznaliśmy przewodników, którzy zasugerowali, żeby jednak iść na krótszy trekking, bo ten z Namhsan jest dłuższy i fajniejszy, ale wciąż droga jest zamknięta dla turystów. Tam przekonaliśmy się o sympatyczności Birmańczyków, której do tej pory jakoś mi brakowało i nie zauważałam.

W ciągu dnia jednak próbowaliśmy znaleźć jakąś mapę, bo wiedzieliśmy, ze na ten tekking możemy się wybrać sami, bez przewodnika. Z bloga Magdy i Tomka, wiedziałam, że w tym celu warto zagadać do Mr Booka. Poszliśmy więc i my do niego. Okazało się, że Pan Book, to strasznie sympatyczny i rozmowny człowiek. A kiedy dowiedział się, że jesteśmy z Polski to zaniemówił. Okazało się, że chciał przez nas podać przesyłkę dla Wojtka, który w Polsce mieszka. Chodziło o książkę, a dokładniej “Małego Księcia” po birmańsku, którego to Mr Book znalazł w miejscowej bibliotece. Bo Mr Book prowadzi księgarnię. Rzeczony Wojtek zbierał takie książki z każdego wyjazdu, na którym był. Później, już w Polsce, dowiedzieliśmy się, że zbiera je dla swojej synowej i Wojtek to wcale nie nasz rówieśnik, ale dużo podróżujący mężczyzna w wieku naszych rodziców!

Wracając do Mr Book i książki, uśmialiśmy się po pachy, kiedy okazało się, że Wojtek mieszka w… Krakowie! Oczywiście książkę zabraliśmy, nawet list specjalnie na tę okazję napisany, a i z mapą od MrBooka nie było problemu.

Tak wyglądały spotkania z ludźmi.
Po tych spotkaniach, chcieliśmy jeszcze w tym dniu zobaczyć coś w okolicy. Wybraliśmy się na spacer po polach ryżowych, zahaczyliśmy tam o coś na kształt świetlicy, gdzie można było dostać posiłek, zupełnie bezinteresownie i bezpłatnie. Wstąpiliśmy też do szkoły podstawowej. Nie wiem, czy wizyty turystów w tych przybytkach edukacyjnych są częste, ale dzieci mają przygotowaną specjalną piosenkę powitalną, którą z życiem i najgłośniej, jak mogły, odśpiewały. Wzruszyliśmy się. Panie w tej (i nie tylko w tej, jak się później okazało) szkole są przemiłe. Najczęściej wyjaśniają, czego uczą, które dzieci do jakiej grupy należą, jakich przedmiotów się uczą, w jakich językach mówią. Niesamowite doświadczenie! Na trasie trekkingu też trafiliśmy do jednej szkoły, w wiosce daleko od miasteczka. Było tam równie radośnie, głośno i ciekawie.

Oprócz szkół, trafiliśmy jeszcze pod wodospad. Trochę biegiem się tam wybraliśmy, bo chcieliśmy odebrać znajomych z pociągu i wrócić na czas. Jednak okazało się, że wodospad jest ciut dalej, niż określili to tubylcy. Zobaczyliśmy go, Tomek nawet się wykąpał, ale szybko zebraliśmy się z powrotem do miasteczka, żeby zaplanować następne dwa dni trekkingu.

O ty,m jak się przygotowaliśmy, jaką grupą się wybraliśmy, ile czasu nam zajął i jak z niego wróciliśmy – już niedługo.

[Not a valid template]

Autor: Ewa

Humanistka z wykształcenia, pracownik branży lotniczej, pasjonująca się relacjami międzyludzkimi, poznawaniem nowych kultur, islamem i fotografią. Co jakiś czas pakuje plecak i jedzie tam, dokąd ciągnie ją serce. Kiedyś dostała propozycję dołączenia do ekipy koleżanek wybierających się do Ameryki Południowej i to wystarczyło, by złapała bakcyla podróżowania. Lubi być blisko ludzi i ich życia. Współtwórczyni tego bloga.

Udostępnij ten post na:

Zostaw odpowiedź