Komu przeszkadza samotność?


[EDYCJA: 11/07]
Dla Hindusa grupa jest wszystkim. W pojedynkę jest niczym. Z tej silnej potrzeby tworzenia wspólnot wzięły się aranżowane małżeństwa (wszak alians dwóch rodzin jest ważniejszy niż jakieś tam uczucia); stąd zwyczaj dzielenia się posiłkami przy jednym stole; z tego wreszcie wynika system kastowy.

– You alone? Single? Solo?
Pytanie o moją “samotność” zadawali mi na przeróżne sposoby wszyscy spotkani do tej pory Hindusi, z którymi wdałem się w dyskusję o przynajmniej dwa zdania dłuższą od “what is your country?”. Kiedy odpowiadałem twierdząco (bo przecież to fakt, po raz pierwszy podróżuję samotnie), każdy z pytających – czy to spotkana w Ellorze długowłosa kobieta w fioletowym sari, grubo po sześdziesiątce, o pomarszczonej twarzy, jednak wciąż noszącej ślady piękności z czasów, kiedy krajem rządziła Indira Ghandi; czy nastoletni rikszarz z Ajanty bez ponad połowy zębów, ale za to z okazałym bielmem na lewym oku; czy markowo ubrany (na ile się na tym znam), ze złotym zegarkiem (o ile dobrze rozpoznałem), mój rówieśnik (na ile potrafiiłem to ocenić), Rajesh, spotkany w autobusie klasy VIP z Aurangabadu – dokładnie każdy z nich patrzył na mnie z niezaprzeczalnym rozczarowaniem i wydawał z siebie żałosne:
– Oh, sorry.

Kiedy próbowałem im wytłumaczyć (“nie, nie, to nie tak!”), że ja w tych Indiach jestem sam z wyboru; że w sumie w weekend pewnie i tak zobaczę się z Ewą na Goa; że ciągle mam dookoła innych ludzi (“przecież teraz podróżuję z Tobą, Rajesh”); że tak w ogóle, to ja przecież permanentnie jestem w towarzystwie osoby, z którą dogaduję się najlepiej, bo uważam ją za najinteligentniejszą na tym i każdym innym świecie (ze wzajemnością zresztą) – kiwali tylko na boki głowami (“yes, yes, okay”), bez cienia jakiegokolwiek zrozumienia w oczach.*) Poddałem się po jakimś czasie. Zwłaszcza ten ostatni koncept, że człowiekowi może być fajnie samemu ze sobą, to poziom abstrakcji nieosiągalny dla przeciętnego (a i zapewne dowolnego nieprzeciętnego) Hindusa.

Bo dla Hindusa grupa jest wszystkim. Wyrażenie “jednostka” może nawet istnieje w hindi, urdu czy tamilu, ale z całą pewnością nie ma żadnego praktycznego znaczenia dla ludzi tymi językami władających. Młody chłopak w imię dobrze pojętego interesu rodziny poślubi odpowiednio uposażoną nastolatkę, którą wybrali mu… stop, wróć! nie wybrali; a już na pewno nie jemu; …którą wynegocjowali dla siebie rodzice do spółki z wujostwem.

Prosty, niepiśmienny wieśniak może i nie usiądzie w pociągu obok czytającego gazetę bramina, choćby miał stać w drzwiach wagonu przez osiem godzin drogi z Mumbaju, dwa kroki od wolnego miejsca siedzącego.**) Ale za to, stojąc w tych drzwiach, natychmiast wda się w długą i namiętną dyskusję z podobnymi jemu statusem nieznajomymi, którą to dyskusję będzie kontynuował, aż nie wysiądzie na stacji docelowej.

Każda atrakcja turystyczna jest oblegana przez turystów-tubylców (tak na marginesie: z turystów zagranicznych w południowych Indiach to jestem chyba tylko ja) przynajmniej w parach; ale zwykle szturmują ją całymi, wielopokoleniowymi rodzinami. Cholera, nawet konkurujący ze sobą zaciekle w walce o klienta sprzedawcy wszelakiego badziewia – od wyrzeźbionych z pseudomarmuru słoników poprzez prawie że oryginalne monety z czasów dynastii Mogulów po kolorowe, parajedwabne szale – w tychże atrakcjach turystycznych, w przerwach między nagabywaniem zagranicznych turystów***) zapominają o konflikcie interesów i wspólnie jedzą posiłki, dzieląc się dalem, paranthą, biyriani i masala dosą.

Co ciekawe, religia nie ma w tym ślepym pędzie ku tworzeniu wspólnot – choćby takich ad hoc – znaczenia: muzułmanin, buddysta czy wyznawca hinduizmu. Pod tym względem każdy jest po prostu Hindusem. Grupa jest dla niego wszystkim.

Pytanie, skąd im się wzięła owa nieodparta potrzeba przynależności, pozostawię na razie otwarte. Mam jeszcze co najmniej trzy tygodnie, żeby znaleźć sobie jakąś rozsądną na nie odpowiedź. Czy mi się to uda? Niekoniecznie, jeżeli wszyscy spotkani Hindusi, zamiast po prostu rozmawiać, nadal będą się rozczulali nad tym, że jestem w Indiach sam.

[EDYCJA, 11/07]
Jestem na Goa, spaceruję wieczorem plażą z Calangute do Baga, zaliczając Morze Arabskie. Moczę stopy, podnoszę muszelkę, sprawdzam, jak bardzo jest słone. Zaliczyłem kolejne morze. :) Kilku młodych, hinduskich chłopaków bawi się w zakopywanie kolegi w piasku, dorabiając mu piaskowy biust. Na całym świecie te same rzeczy bawią nastolatków. Robię fotkę, która wyląduje wkrótce na Instagramie, z komentarzem jak powyżej. Chłopaki opowiadają, jak to przyjechały na Goa z Hyderabadu – a może Ahmedabadu? cholernie niewyraźnie mówią po angielsku – na dwa tygodnie intensywnego treningu, który przygotuje ich do pracy w Singapurze albo w Malezji. Nie potrafią zdefiniować, w jakiej branży. Cóż, z pewnością nie w obsłudze ruchu turystycznego… Na koniec spotkania pada nieśmiertelne “you alone?”, jednak tym razem rozbudowane o:
– No family with you?
(Hola! Czyżbym już wyglądał aż tak staro, że z automatu klasyfikują mnie jako posiadacza stada bachorów?)
– No family with me, no.
Konsternacja. Po chwili, z niedowierzaniem, drążą temat:
– You enjoy this?
Potakuję. Konsternacja sięga zenitu: wszak właśnie obwieściłem, że płaska Ziemia osadzona jest na czterech wielkich, białych słoniach, a te znów stoją na pooranej meteorytami skorupie olbrzymiego żółwiu, który pędzi w nieskończoność przez kosmos. W końcu jeden, jakiś bardziej odważny, a może po prostu szczery:
– No way.


*) W przypadku nastoletniego rikszarza z Ajanty, w prawym oku.
**) Pewnie było zarezerwowane, stwierdzicie. Otóż nie, nie było. Pojęcia takie, jak “rezerwacja miejsca” czy “tylko dwie osoby na dwuosobowy fotel” w wagonach drugiej klasy Indyjskich Kolei Państwowych po prostu nie istnieją. W tym przypadku korzystanie z przestrzeni publicznej uregulował – niekonstytucyjny w Indiach nota bene – mechanizm, według którego pewne grupy są ekskluzywne ze względu na urodzenie. Kasta, do której przypisało Cię Twoje pochodzenie, to Twoja najważniejsza wspólnota, i głównie jej się trzymaj.
***) Znaczy, głównie mnie.

Autor: Tomek

Politolog i dziennikarz z wykształcenia, konsultant biznesowy z zawodu, podróżnik z zamiłowania. Zarządza agencją konsultingową Ancla Consulting specjalizującą się w dotacjach unijnych dla przedsiębiorców, wykłada geografię polityczną na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Wszystkie wolne chwile wykorzystuje na podróże, a zdjęcia i relacje z nich zamieszcza na tym blogu.

Udostępnij ten post na:

Zostaw odpowiedź