Ludzie w drodze: Ashraf
– Trzy dni do domu będę jechał. Najpierw dwa dni do Delhi, potem cały dzień do Kaszmiru – mówi permanentnie uśmiechnięty Ashraf, który wraz ze swoim partnerem biznesowym, Shijasem, wraca na ostatnie dwa tygodnie Ramadanu do domu. Na Goa, w Baga, prowadzą wspólnie sklep z biżuterią. Dla turystów.
Nie lubię Rosjan
Wygląda bardziej na Araba niż Hindusa. Relatywnie jasna skóra, bliskowschodnia uroda, semicki, orli nos, a nie hinduski kulfon.
– Mam 22 lata. Od czterech prowadzimy ten sklep. Już jest dobrze, już zarabiamy, a mój ojciec jest hurtownikiem, z Azji sprowadza srebro.
Jak, z Azji? A Indie to niby gdzie leżą?
– Ale z Tajlandii, z Chin. Do Indii. Na miejscu, w Kaszmirze, oprawiamy w nie nasze kamienie szlachetne. Na Goa sprzedaję, bo Rosjanie tu dobrze płacą, dla swoich djewoczek kupują. Ty znajesz, szto eto djewoczka?
Tak, dziewczyna. Bo ja nie gawarju pa russkij, ale panimaju niemnożka. No, coś tam kojarzę… Bo to język słowiański, tak jak polski. Idzie się po prostu domyślić niektórych słówek.
– A ja się musiałem nauczyć. Nie znasz ich języka – nie zrobisz z nimi biznesu. Oni nie mówią po angielsku. Czasem wpadają do mnie do sklepu i tylko: kuda magazin s piwom? To ja wtedy do nich: zdrastwuj, pasmatri. I często uda mi się coś sprzedać.
Zaczynamy się przerzucać rosyjskimi wyrażeniami, które gdzieś podłapaliśmy. Szto Ty chociesz?, wsio charaszo, bolszoje spasiba, paka! i wkusnyj zawtrak. Ashraf zna ich o wiele więcej ode mnie. Nic dziwnego, w końcu od tego zależy jego utrzymanie. Często musi mi więc tłumaczyć, co właśnie powiedział, bo jednak większości nie panimaju. Kiedy już załapię, co znaczy dane słowo – przybijamy sobie “piątki”. Przy co zabawniej brzmiących rosyjskich słowach umieramy ze śmiechu. Zresztą, wygląda na to, że dla Ashrafa praktycznie wszystko, co rosyjskie, jest zabawne.
– Ale ja ich w sumie nie lubię. Są nieobliczalni. Wypożyczają motory, piją to swoje piwo, a potem tylko wypadki i wypadki.
Ale płacą.
– Płacą. Obok mnie jest wypożyczalnia motorów. Właściciel nie ma lepszych klientów, jak Rosjanie. Wypożyczałeś motor?
Tak, “Royal Enfielda”, “Bulleta” z 1944 roku. Za wypożyczenie na cały dzień dałem 600 rupii, po ostrych targach.
– No, widzisz. Ty nie jesteś dobrym klientem. W wypożyczalni mówią Rosjanom: “6000 rupii za dzień”, a oni wyciągają dieńgi, i płacą, ot, tak, bez gadania. To są dobrzy klienci. Dla mnie też.
To czemu ich nie lubisz?
– Bo się czują na Goa, jak u siebie. Ja jestem tu przez osiem miesięcy w roku, od czterech lat, a nie czuję się jak u siebie. U siebie to ja jestem w Kaszmirze. Oni przyjeżdżają na tydzień, na dwa tygodnie i myślą, że to ich dom.
A to kiedyś było inaczej?
– Tak, bo kiedyś przyjeżdżali tu Portugalczycy, Brytyjczycy, a nawet Holendrzy, Hiszpanie i Amerykanie. I było inaczej, spokojniej. Not anymore, man.
Jak to się stało, że akurat tu założyłeś sklep?
– Pięć lat temu znowu byłem na wakacjach z ojcem na Goa, zobaczyłem szansę, dogadałem się z Shijasem i wspólnie prowadzimy ten interes. Odłożyliśmy nawet pieniądze i wkrótce otworzymy drugi sklep, w Anjunie. Na pewno jeszcze w tym sezonie.
Shijas – starszy, trochę poważniejszy – nie mówi wiele, głównie słucha, rzadko coś wtrąci. Ale jeśli już, to zabawnie i inteligentnie. Chłopaki są z jednej wioski, znają się od dzieciństwa. Czasem, kiedy akurat nie rozmawiam z Ashrafem, mówią do siebie w kashmiri. Twierdzą, że nikt dookoła ich nie rozumie, bo kashmiri używa się głównie w Pakistanie, a nie w Indiach, a już na pewno nie tu, na południu Indii. Znają oczywiście hindi, ale wolą porozumiewać się w swoim “ojczystym” języku.
– Ale w hindi też nie każdy mówi. Pojedziesz do Kerali, to zobaczysz.
Spokojnie, nawet tego nie zauważę. Przecież ja też nie mówię w hindi. A Ty gdzie się uczyłeś angielskiego?
– Tu i tam. Od turystów. Tak, jak rosyjskiego.
Kiedy pytam, jaką szkołę kończył, wyraźnie się peszy i mamrocze coś niezrozumiałego. Aż dziwne, bo po angielsku mówi naprawdę nieźle – bardzo wyraźnie, używając idiomów, phrasal verbs i conditionali.
– Zacząłem pracować jak miałem 15 lat. Najpierw pomagałem ojcu. A potem rozkręciłem swój biznes. Teraz dziewięć miesięcy w roku spędzam w Baga, resztę w Kaszmirze. Nie jeżdżę tam często, bo to daleko i drogo. W domu ostatni raz byłem ponad pół roku temu.
Spóźniony prawie trzy i pół godziny – monsun zerwał trakcję albo zalał tory; są dwie różne wersje wydarzeń, obie równie prawdopodobne – podjeżdża na stację mój pociąg do Kerali.
– Kaszmir jest najlepszy o tej porze roku. Jedziesz z nami?
Jestem bliski zmiany decyzji co do obranej wcześniej trasy zwiedzania…
Ale nie, nie, cholera, nie po to targam ze sobą sprzęt nurkowy, żeby teraz jechać w góry!
I chyba tylko ten sprzęt mnie powstrzymał…
sobota, 1. sierpnia 2015
Ludzie spotkani na drodze w podróży mogą nieźle w życiu namieszać! Szkoda, że nie pojechałeś z nimi :) Mówię to dlatego, że sama kiedyś miałam podobną sytuację, a trzymałam się swojego planu. Teraz trochę żałuję, ale z drugiej strony chyba nie ma sensu gdybać, “co by było gdyby…”.
sobota, 1. sierpnia 2015
Ze sprzętem nurkowym w góry?? Byłbyś niewątpliwie oryginalny ;) Może jakieś górskie, głębokie jeziorko by Ci się trafiło do nurkowania? A co do spotkań w podróży – często są one bazą do tak ciekawych opowieści, jak Twoja ;)
niedziela, 2. sierpnia 2015
Nigdy nie byłam w Indiach, ale na studiach filologicznych nauczyli mnie, że w Indiach mówi się setkami różnych języków w zależności od regionu, a angielski jest językiem uniwersalnym, popularnym ze względu na uwarunkowania historyczne. Dlatego też nie dziwi mnie wielojęzyczność Ashrafa. ;)
poniedziałek, 3. sierpnia 2015
świetnie napisane, super się czyta! ludzie poznani w drodze to zawsze najlepszy aspekt podróży! szkoda tylko, że ten sprzęt nurkowy tachałes, ciekawe jak mogłaby sie ta historia potoczyć…