Galeria nr 13: Khajuraho – Kamasutra wykuta w kamieniu
Wyrafinowana pornografia? Poszczególne etapy erotycznego wtajemniczenia dla młodych mnichów? Podręcznik praktyk rytualnego seksu tantrycznego? A może po prostu życie codzienne we wczesnośrednowiecznych Indiach? Teorii jest wiele. Dzisiaj nie wiadomo jednak w 100%, dlaczego akurat takie rzeźby zdobią budowle sakralne Khajuraho.
Khajuraho znajduje się – jak nam powiedzieli spotkani na trasie trekkingu po Himalajach Francuzi – in the middle of nowhere. To middle of nowhere dodatkowo otoczone jest szczelnie posępnymi wzgórzami. Nic dziwnego więc, że aż dwadzieścia dwie niesamowite, jainistyczne świątynie, które powstały tutaj między IX a XII wiekiem, ocalały od ognia, miecza i młota muzułmańskich najeźdźców. Muzułmanie przybyli do Indii z terenów dzisiejszego Afganistanu i od XVI wieku w imię Proroka niszczyli wszystko, co uznali za przejaw pogańskich obrzędów. Według archeologów, do Khajuraho szczęśliwym trafem nie dotarli. Dotarli tam za to w XIX wieku Brytyjczycy. Kapitan T.S. Burt, inżynier brytyjskiej armii, odwiedził Khajuraho w 1838 roku i mimo swojego wiktoriańskiego wychowania, “odkrył” to miejsce dla całego świata.
Dziś trzy kompleksy świątyń – zachodni (największy i położony centralnie), wschodni oraz leżący trochę na uboczu południowy – wraz z ich misternymi rzeźbami i płaskorzeźbami stanowią jeden z najświetniejszych i najlepiej zachowanych zabytków Indii. A równocześnie znajdują się w czołówce najczęściej odwiedzanym przez turystów miejscem w centralnych Indiach, chyba zaraz po Taj Mahal.
To tyle tytułem wprowadzenia. Teraz pokaz zdjęć. Ale uwaga! Tylko dla widzów dorosłych! :)
Krótkie, trochę sentymentalne post scriptum do tego tekstu i tych zdjęć. Dokładnie trzy lata temu, na Gwiazdkę 2004, dostałem od mojej najlepszej przyjaciółki pewną książkę. Właściwie album: Podróże marzeń autorstwa Artura Anuszewskiego, zawierający opisy i zdjęcia kilkudziesięciu największych atrakcji turystycznych na pięciu kontynentach. Właśnie Khajuraho było jedną z pierwszych takich atrakcji, o których czytałem sobie w świąteczny poranek. Naprawdę nie myślałem wtedy, że właściwie dość szybko dane mi będzie zobaczyć na własne oczy to, co wydawało mi się wtedy takie odległe… Prawie poza zasięgiem, i to nie tylko w przestrzeni.
Dziś myślę, że to właśnie króciutka dedykacja wpisana na stronę tytułową – A ta książeczka, to taka mała żaluzja na całe życie – zadziałała na mnie motywująco, żeby wreszcie zacząć realizować swoje marzenia o podróżowaniu; o dotarciu do tych wszystkich miejsc, do których zawsze chciałem dotrzeć.
Które, jak się okazuje, są przecież na wyciągnięcie ręki.
wtorek, 25. grudnia 2007
In the middle of nowhere. Dla mnie to przede wszystkim nigdy-niekończąca-się-podróż, która trwała ponad dobę spędzoną na przesiadkach i ciągłych zaskakujących zmianach planów. Pamiętam obskurny dworzec autobusowy w Varanasi, gdzie przez kilka godzin w nocy szukaliśmy śpiącego nie-wiadomo-gdzie kierowcy… Wreszcie, z ulgą wsiedliśmy do autobusu, który w 8 godzin miał nas zawieźć do Khajuraho. Ulga przyszła za wcześnie, bo po 14 (!) godzinach podróży wysadzono nas 70 km przed miejscem docelowym! Z the middle of nowhere robiło się coraz bardziej nowhere… :/ Potem godzina poszukiwania innego transportu, długie negocjacje i wreszcie wsiedliśmy do motorikszy, którą już sprawnie dojechaliśmy na miejsce. No, nie licząc jeszcze po drodze blokady zorganizowanej przez grupę Hindusów, którzy chcieli wyciągnąć od nas dodatkowy “okup” za przejazd. Kart kredytowych nie przyjmowali, więc puścili nas wolno. :)
Ale właśnie ten autobus, którym wyjechaliśmy z Varanasi kojarzy mi się bardzo ciepło. Gdy do niego wsiedliśmy, spojrzałam przez przednią szybę: kolejne kilometry drogi uciekały spod kół, była ciemna noc, w środku grała krzykliwa hinduska muzyka, rozłożyliśmy się wygodnie na siedzeniach, a ja w sercu czułam narastającą radość z podróżowania. :) Taki ulotny moment, gdy zostawiamy za sobą włóczęgę po Nepalu i ruszamy dalej! Nie wiadomo do końca, gdzie się zatrzymamy i nie wiadomo, co się wydarzy w drodze… :))) Moment, w którym obiecałam sobie, że wrócę do Azji.
W Khajuraho, oprócz zwiedzania świątyń, wzięliśmy jeszcze udział w puja, czyli nabożeństwie odprawianym codziennie na cześć Shivy, a także wybraliśmy się z naszym nowopoznanym “przyjacielem” za miasto na herbatkę. Dojechaliśmy tam w trójkę na małym motocyklu. :)
Khajuraho zdecydowanie warto zobaczyć, bo świątynie robią duże wrażenie. Choć warto uodpornić się na wyjątkowo turystyczny charakter miasta.