Jeden tydzien, milion wrazen
Nepal mnie urzekl. Jestem tu dopiero kilkanascie godzin, a juz zakochalem sie w tym kraju. Mimo kosmicznych problemow z dotarciem do Kathmandu, Indie przy Nepalu to… no, nie ma co porownywac po prostu. Nepal: zupelnie inni ludzie. Nepal: zupelnie inne jedzenie. Nepal: zupelnie inna atmosfera. I nawet Himalaje wydaja sie byc jakies takie lepsze niz w Indiach.
W ciagu tygodnia dzialo sie tyle, ze nie sposob wszystkiego spisac. Najpierw przymusowy, jednodniowy comeback do znienawidzonego przeze mnie Delhi. Potem “swiete” miasto Varanasi, gdzie nawet szalenstwo jest bardziej szalone (nawet jak na mocno wysrubowane hinduskie standardy w tej materii). Nastepnie czterodniowa podroz do Nepalu, w ktorej wszystko, ale to dokladnie wszystko sprzysieglo sie przeciwko nam: ludzie, pociagi, autobusy, a nawet sam rzad nepalski, oglaszajacy godzine policyjna w Bigrunj… Przezylismy duzo, wlacznie z lokalna intifada na granicy indyjsko-nepalskiej, w wyniku ktorej nasz autobus pozbyl sie przednich szyb, a potem zasuwal cala noc z predkoscia 60 km/h po himalajskich serpentynach. Wyobrazcie sobie te przeciagi przez osiem godzin…
Nie zmiania to faktu, ze posmakowalismy prawdziwej Azji – takiej, jakiej chcielismy posmakowac. Dala nam sie we znaki, to fakt. Ale Kathmandu, z jego troche komercyjno-azjatycka atmosfera, nadrabia za stracony czas, zdrowie i nerwy. Zostaniemy tu ze dwa-trzy dni, odpoczniemy, kupimy troche sprzetu turystycznego (kurtki, spiwory, polary co tam jeszcze…) w jakichs absurdalnie niskich cenach, jak na chinskiego NorthFace’a. ;) I ruszamy do Pokhary, a stamdat szesc dni trekkingu pod Annapurna Base Camp. Albo gdzie indziej. :) Idziemy tak “na zywiol”. Mam chytry plan, ze moze w ogole w Nepalu zostaniemy na dluzej, niz planowalismy. Bo jakos srednio mi sie chce wracac do kraju, w ktorym “localesi” traktuja turyste jak worek piendziedzy, ktory koniecznie trzeba rozpruc, a maksymalne orzniecie “foreignera” autochton stawia sobie za punkt honoru. Trzeba bedzie ponegocjowac z Marta, bo ja jednak ciagnie do tych Indii.
Ale OK, teraz po kolei, kilka spostrzezen i background sytuacji w ostatnim tygodniu.
Szalenstwo Swietego Miasta.
Chcesz dostapic hinduskiego raju z miejsca, od razu, bez problemu i oplaty wstepnej? Umrzyj w Varansai i zostan tam spalony na jednym z dwoch “burning” ghatow. Oczywiscie, nie wolno robic zdjec ceremoniom pogrzebowym, bo wszysycy Hindusi mocno sie burza, ale trzy minuty pozniej slyszymy: “one hundred rupees, sir” – i juz mozna. Religia na sprzedaz? Ciasne uliczki Varansi ociekaja agresja, nie tylko ukryta, nie tylko werbalna. Ale zaraz potem jest zejscie nad Ganges, niesamowita przestrzen, ghaty – Hindusi szaleja (kolokwialnie: “odwala im”), kapia sie w rzece, robia pranie, modla sie, jedza, pija… My patrzymy na to cale szalenstwo, w milczeniu podziwiajac plonace stosy, ceremonie puja, wschod slonca z lodki na Gangesie – rzece “tak swietej”, ze – wedlug Marty – na pewno “plynie w obie strony”.
Podroze ksztalca. Ale za jaka cene?
Nie ma mozliwosci dojechac gdziekolwiek na czas. A juz na pewno nie w Indiach. Ponadto “obowiazujaca cena przejazdu” to bardzo plynne pojecie. Zwlaszcza w Indiach. Wszystko zawsze sie spoznia, i zawsze pojawiaja sie “ukryte oplaty”. A to bagaz, a to rozkladany fotel, a to klima (ktora i tak nie dziala). Ale to jest sposob na zycie w Indiach. Albo trzeba to zaakceptowac, albo…
“It’s good to be in India, it’s better to leave.”
Tak powiedzial znajomy Amerykanin, ktorego poznalismy w trakcie przejazdu z Dharamsali do Varanasi. Juz wiem, co mial na mysli. Ale opuszczenie Indii to tez nielatwa sprawa, no, chyba, ze masz przygotowany budzet na lapowke dla urzednika z ichniego Immigration Office. Niby 100 rupii, ale zawsze. Niby za jakas kartke, ktora ponoc mielismy otrzymac przy wiezdzie (a nie otrzymalismy). Pieniazki wreczylismy bez pokwitowania, mimo ze przez kilkanascie minut nalegalem, zeby mi wystawil jakikolwiek kwitek (z czystej ciekawosci i zlosliwosci sprzwdzilbym w ambasadzie, czy koles mial prawo wziac od nas te pieniadze). Coz, tym razem system wygral.
Wymiana waluty? Chyba zartujesz!
Natomiast ja wygralem z systemem, kiedy w Indiach musielismy “zalatwic” (“zalatwic”, “skombinowac” – dobre slowa, oddaja sytuacje) 60 USD na wizy nepalskie. Poczatek byl latwy – wyjelismy rupie z bankomatu. Schody zaczely sie chwile pozniej. Zwiedzilismy szesc czy siedem roznych bankow (prywatnych, panstwowych), zanim zorientowalismy sie, ze dla Hindusa rzecza niepojeta jest, ze ktos moze chciec wymienic rupie na dolary. Czyli – nie swiadcza takiej uslugi. Ale ze Hindus nie chce Cie rozczarowac swoja niewiedza, chce Ci za wszelka cene pomoc, bedzie Cie odsylal do kolejnego banku, gdzie wymiana waluty jest “for sure possible, sir”. I tak, w momencie, kiedy mielismy juz sie poddac – trafilismy do malutkiego biura, z biurkiem, kalkulatorem i mlodym Hindusem, ktore nazywalo sie “Exchange Money Office” i dostalismy te dolary, co prawda po hiper-zawyzonym kursie i podejrzanie malo “zielone”, ale jednak…
Small business jest krwiobiegiem gospodarki nawet w Indiach. :)
“Julus”, “bandhas” i inne takie.
Najpierw uroczy Nepalczyk na granicy stwierdzil, ze “no possible today to Kathmandu, sir, strike, maybe tomorrow morning”. Potem obfotografowalem demonstracje (“julus”) hinduskiej biedoty i ich starcia z nepalska policyjna prewencja (mezczyzni w ciezkich uniformach i z… bambusowymi kijkami zamiast klasycznych palek typu tonfa). Wieczorem, kiedy okazalo sie, ze pomimo strajku generalnego (“bandha”) i wywolanej nim rzadowej blokady na ruch uliczny w okolicy, jednak uda nam sie wydostac z Birgunj – kamieniami obrzucili nas mlodzi Nepalczycy, sluchajacy propagandy opozycyjnych ugrupowan socjalistycznych. Policyjna eskorta odprowadzala nas ze swojego “compoundu” az do rogatek okregu, w ktorym byly zamieszki. Aha. Nadal nie trafilismy na tych mitycznych nepalskich maoistow.
Moze to i dobrze? :)