Drugi dzień trekkingu: droga do sanktuarium
Muktinath to jedno z głównych miejsc pielgrzymek w Nepalu, i to od prawie 3 tysięcy lat. Słowo mukti oznacza mniej-więcej wyzwolenie z kręgu narodzin i śmierci – co generalnie jest religijną obsesją zarówno wyznawców hinduizmu (spalenie karmy), jak i buddystów (nirvana).
Ja również osiągałem w Muktinath swoją prywatną nirvanę, ale bynajmniej nie w wyniku jakiegoś tam duchowego oświecenia. Po prostu dorwały mnie paskudne objawy A.M.S. To wszystko, co pamiętam z podejścia pod Muktinath, jak i z samego miasteczka. Cud, że w ogóle cokolwiek pamiętam!
A.M.S. to akronim od Acute Mountain Sickness, czyli po naszemu choroby wysokościowej. A o co w tym chodzi? Otóż stężenie tlenu na poziomie morza wynosi około 21%, a ciśnienie atmosferyczne 760 mmHg. Wraz ze wzrostem wysokości, stężenie pozostaje to samo, ale ilość cząsteczek tlenu maleje. Na przykład na wysokości 3 760m n.p.m. (mniej-więcej na tej wysokości leży sanktuarium Muktinath) ciśnienie atmosferyczne wynosi tylko 480 mmHg, w powietrzu jest więc w przybliżeniu o 40% cząsteczek tlenu mniej. Aby w wystarczający sposób dotlenić organizm, szybkość oddechu, nawet podczas odpoczynku, musi wzrosnąć. Nawet idąc stosunkowo powoli i we w miarę prostym terenie, człowiek męczy się o wiele szybciej. Ta dodatkowa wentylacja teoretycznie podnosi zawartość tlenu we krwi, ale nigdy do takiej, jaka jest na poziomie morza. Ponieważ ilość tlenu wymagana przez organizm do funkcjonowania jest ta sama – organizm musi przystosować się do mniejszej ilości tlenu. Dodatkowo, z nie do końca poznanych przyczyn, duże wysokości i niższe ciśnienie powietrza powodują odpływ krwi z naczyń włoskowatych, co z kolei wywołuje zator krwi zarówno w płucach, jak i mózgu, a w efekcie – niedotlenienie i koszmarny ból głowy. Zatem jakikolwiek pobyt na dużych wysokościach wymaga odpowiedniej aklimatyzacji. My jej nie mieliśmy?
Podejrzewam, że wolicie oglądać zdjęcia? No, dobrze już, dobrze! :)
piątek, 1. czerwca 2007
A mi droga do Muktinath i z powrotem kojarzy się z:
– wschodzącym slońcem zza szczytów gór, bo wyszliśmy wtedy przed 6:00 rano
– niewiarygodnie pięknymi widokami przez cały dzień
– małym chłopcem spotkanym po drodze, który na tekst Tomka: ?You are a big boy? odparł z uśmiechem: ?No, I am a small boy, you are a big boy!?
– ananasem przyniesionym jeszcze z Kathmandu, który tak bardzo nam smakował? :)
– czarownym miejscem na niewielkim płaskowyżu, gdzie stały kopczyki usypane z kamieni (buddyjski zwyczaj). Już wtedy wracaliśmy i już widać było w oddali ?naszą? wioskę, Kagbeni. Zatrzymaliśmy się tylko na chwilę, a miejsce nas oczarowało krajobrazem i atmosferą. Wokół same góry, skaliste zbocza, poszarpane granie, wysuszone, popękane kamienie, miejscami łagodne przełęcze. Ostatnie promienie słońca, silny wiatr i przenikliwa cisza. Nikogo poza nami. Zbudowaliśmy swoje kopczyki z kamieni i po prostu usiedliśmy? tak bardzo nie chciało się schodzić w dół, choć powoli się ściemniało. To chyba dla takich momentów chce się wracać w te same miejsca.
PS. Tomek też powinien pamiętać, bo już wtedy nirvana mu minęła. ;)
sobota, 2. czerwca 2007
Przypomniało mi się coś jeszcze! Wcześniej sanktuarium było znane jako Chhy-mi-ghyarcha, czyli Miejsce Stu Źródeł. Rzeczywiście, w okolicy znajduje się wiele potoków górskich. Wokół świątyni wznosi się mur, z którego tryska poprzez ozdobne rynny w kształcie krowich głów dokładnie 108 strumieni (108 to święta hinduska liczba). Woda wypływająca przez te rynny również uważana jest za świętą. Na zdjęciach widać, że Hindusi biorą w nich kąpiel. W przypływie ułańskiej fantazji (zapewne spowodowanej nirvaną/A.M.S.) też chciałem się przebiec pod tymi rynnami – na szczęście Marta mnie powstrzymała. Temperatura powietrza była co najmniej nieodpowiednia do takich akcji.
Na terenie sanktuarium odwiedziliśmy również ciekawą, małą świątynkę, w której płonie Wieczny Ogień, zasilany naturalnym gazem wydobywającym się spod skał.
środa, 28. maja 2008
To musi być naprawdę urocze… :)