Pierwszy dzień trekkingu: w górę Kali Gandaki
Siedem dni w Himalajach. Dla mnie – jako, że góry uwielbiam pod każdą postacią – trekking był najciekawszą częścią całej wyprawy do Indii i Nepalu. Częścią, którą najlepiej wspominam. To był równiez tydzień, który kompletnie i z różnych powodów odbiegał od całej wyprawy. Dlatego opowaidam o nim z zupełnie innej perspektywy. Zaczynamy. Dziś pierwszy dzień, porcja wspomnień i fotek. Postaram się od dziś codziennie wrzucić następny materiał z trekkingu.
Od rana byliśmy tak “nakręceni” tym trekkingiem, że nawet dla mnie, wyjątkowego śpiocha, pobudka o 5:00 rano nie była jakimś większym problemem. Najpierw 20-minutowy lot nad Himalajami o poranku z Pokhary (900m n.p.m.) do Jomsom (2 720m n.p.m.). A potem… potem już były po prostu Himalaje – te wyniosłe, ośnieżone, skaliste, jakie widzi się w albumach. Tak blisko, że mogłem je dotknąć.
Zaczęliśmy trekking wgłąb Mustangu, ku Muktinath, doliną rzeki Kali Gandaki i jej wyschniętym aż do następnego monsunu korytem. Przez kilka godzin szedłem oszołomiony widokami i strzelałem fotki jak oszalały. To zresztą widać po zamieszczonej poniżej ich ilości. Przy okazji taka ciekawostka: o dolinie Kali Gandaki trzeba wspomnieć, że jest (statystycznie) najgłębszą doliną na świecie, bo ograniczona jest przez dwa ośmiotysięczniki: od wschodu przez masyw Annapurny, od zachodu – Dhaulagiri.
Wróćmy na szlak. Mieliśmy dotrzeć do samego Muktinath, ale po drodze trafiliśmy do Kagbeni (2 810m n.p.m.), przeuroczej, tybetańskiej wioski. Tam zatrzymaliśmy się, początkowo tylko na obiad w hoteliku o wdzięcznej nazwie Shangri-La (uwaga! absolutnie zasłużona reklama!). Złożyło się tak, że zostaliśmy tam na dwa dni…
Po standardowym obiedzie złożonym z dal bhat i herbaty miętowej, za namową poznanych w Shangri-La Francuzów poszliśmy na kilkugodzinną wycieczką, już bez plecaków, zdobywając leżący w pobliżu Kagbeni szczyt (jakieś 3 700m n.p.m.). Wieczorem teoretycznie dowiedzieliśmy się nawet, jak – tylko kto by zapamiętał, ba! – powtórzył nepalską nazwę? :) W trakcie wycieczki roboczo i arbitralnie nazwaliśmy sobie tę górę Tomek’s Peak, analogicznie do Tukche Peak czy Poon Hill. Ach, ta moja próżność absolutna ! :) I właśnie w trakcie tego podejścia miałem pierwsze syndromy choroby wysokościowej. Nasz błąd. Nie przewidzieliśmy żadnego czasu na aklimatyzację i ciągu 12 godzin podnieśliśmy się o 2 800 metrów. Kiedy wybierzemy się na 20-dniowy trekking dookoła Annapurny, będziemy postępować inaczej. W każdym razie przez jakiś czas czułem się tak, jakby ktoś zaaplikował mi średnio mocną narkozę. Jednak to była dopiero przygrywka do tego, co działo się przy podejściu do Muktinath…
Dobra, nie przynudzam już, tylko zapraszam do oglądania zdjęć.