“Walking distance”? Ile to jest i jak zostaliśmy “zrobieni”
Wiem już od dawna, że w Azji czas płynie inaczej. Niektórzy*) mogą nawet stwierdzić, że w Polsce też zdarzają się niejakie anomalie i rożne rozumienie odległości czy dystansu czasowego. Jedną z rzeczy, które najbardziej mnie irytują w czasie wyjazdów są sytuacje, kiedy mam niewiele czasu, a ktoś wprowadzi mnie w błąd. Tak było w Tentenie i Poso.
Przymusowy przystanek po drodze do Tana Toraja
Dlaczego? Zwyczajnie niemożliwe jest przejechanie dłuższego dystansu samochodem czy autobusem. Tego drugiego nie ma, ten pierwszy, a właściwie jego kierowca, musi sobie zrobić przerwę. Po świetnym czasie na Togeanach postanowiliśmy dojechać do Tana Toraja, żeby trochę odetchnąć od upałów, pooddychać świeżym powietrzem i przede wszystkim poznać tak popularny na Sulawesi rejon. By z Ampany, dojechać do naszego celu, wspólnie z francuską parą spotkaną na promie wynajęliśmy samochód. Tak wyszło najtaniej i najszybciej. Wiedzieliśmy, że dojedziemy do Tenteny, a następnego dnia albo znowu wynajmiemy samochód, albo weźmiemy autobus. Kiedy zorientowaliśmy się, że samo miasto i jego okolice leżą nad jeziorem Poso, postanowiliśmy zostać tam na dwie noce, żeby pozwiedzać. Dnia następnego postanowiliśmy zobaczyć kilka miejsc i w tym celu wynajęliśmy motory. Udało się dojechać do wodospadów, przez wioskę balijską i zobaczyć piękną plażę nad jeziorem z piaskiem białym jak mąka. Potem spadł deszcz i towarzyszyliśmy, trochę z przymusu, rybakom pod wiatą. Później przez deszcz spóźniliśmy się na włóczęgę po lokalnym targu, ale zobaczyliśmy sumy. Można powiedzieć, że doładowaliśmy się przyrodniczo tego dnia i gotowi byliśmy jechać dalej. O tyle miło się nam zrobiło, że pani w hotelu poinformowała nas, że dnia następnego jedzie autobus lokalny do Tana Toraja. Wyjazd o godzinie 10:00 rano. Wprawdzie czekała nas całodzienna podróż, ale co tam, widoki czasem też trzeba podziwiać, a skoro to lokalny autobus, to zawsze będzie można podpytać lokalnych turystów, co i gdzie, i jak. Nasza radość trwała do rana dnia następnego.
Ranek dnia następnego
W punktach, żeby ciśnienie mi się nie podniosło za bardzo:
1. Wstajemy odpowiednio wcześnie, żeby zjeść śniadanie.
2. Upewniamy się, że do dworca autobusowego, jest walking distance. Dostajemy potwierdzenie, że 10-15 minut.
3. Ruszamy z buta, choć jest upalnie, bo minęła 9:30, a na niebie nie ma żadnej chmurki.
4. Dworca jak nie było, tak nie ma, a idziemy już dłużej niż 10-15 minut.
5. Zaczynamy się na siebie wkurzać, bo najbliżej mamy siebie.
6. Próbuję łapać stopa. Nie udaje się. Rozdzielamy się, żeby się nie kłócić z tego powodu, bo nastrój robi się bojowy.
7. Dowiadujemy się, że to nie będzie tak blisko i nie wiadomo czy zdążymy na ten autobus!
8. Tomek zaczyna truchtać, ja padam na pysk. Dodam, że dochodzi 10:00.
9. Zziajani i spoceni jak myszy zasuwamy do miejsca, które pan na ulicy wskazał nam jako dworzec autobusowy.
10. Cztery osoby na miejscu informują nas, że nie ma czegoś takiego, jak autobus bezpośredni do Tana Toraja. Nie ma dziś o 10:00. Być może będzie autobus o 15:00, ale to też nic pewnego.
I wtedy to już mam dość tego dnia, a jest dopiero jakaś 10:05.
Teraz ani wracać do hotelu, ani czekać na ten o 15:00, ani nie wiadomo co.
Nie lubię takich sytuacji. Najpierw ktoś wprowadził mnie w błąd. Nie mogłam tej informacji sprawdzić sama, bo coś takiego jak informacja na dworcu w tamtym miejscu nie istnieje. Zaufaliśmy pani z hotelu, bo przecież ona tu siedzi cały czas, się zna! Inna pani na ulicy na odległościach też się nie znała.
I jedno wtedy przyszło mi do głowy. Co takiego jest w tych ludziach, że widzą, że jest lampa, słońce wali w czoło jak szalone, widzą, że my turyści z plecakami na plecach (no, lekkie one nie były), wiedzą dokładnie, gdzie jest ten głupi dworzec i ile czasu musimy tam iść, i mówią, że to walking distance. Czemu?!
Rozwiązanie naszej chwilowej trudności
Zakończenie tej historii było takie, że zorganizowałam karton, napisaliśmy dwie miejscowości na tymże i zaczęliśmy w jednym miejscu łapać okazję. Łatwo nie było, ale po jakichś dwóch, czy nawet trzech godzinach, udało się. Udało się do Poso, a to jeszcze kawałek od Tana Toraja, ale co tam, jedziemy, przecież chodzi o to, żeby być bliżej.
Jedziemy do Poso
Później opcje były dwie: nocleg w Poso, a rano autobus do Rantepao, albo złapiemy autobus, który mijaliśmy po drodze, a który jednak jechał tam, dokąd myśmy chcieli. W Poso, którego nie znaliśmy, którego mapy nie było w przewodniku i którego mapy nie wydrukowaliśmy sobie wcześniej, kierowca wysadził nas tak, żeby jemu było wygodnie, nie jak obiecywał. Było ciemno, nie straszno, ale ciemno, więc ciężej się komunikować z ludźmi, ciężej szukać hotelu, bo robiło się późno – ciężej generalnie jest, no. I tutaj po raz drugi tego samego dnia, ktoś chciał nas zrobić w przysłowiowego “konia”. Kiedy już dowiedzieliśmy się, w którym kierunku jest ten jedyny ponoć hotel, w którym kierunku na Rantepao i tego, że żaden, ale to żaden autobus już nie pojedzie, nauczeni sytuacją z rana postanowiliśmy: siedzimy na ławeczce, która była jednocześnie przystankiem autobusowym, do północy. Jak nic nie przyjedzie, to spadamy do hotelu i jedziemy jutro. Oczywiście, nie siedzieliśmy tam sami. Mieliśmy towarzystwo gangu motocyklowo-skuterowego, którego członkowie to co rusz przekonywali nas do hotelu (chyba wszyscy mieli tam prowizję), wciąż tłumacząc nam, upartym turystom, że nie pojedzie żaden bis (autobus).
Choć zmęczeni, jesteśmy też uparci, jak już było tak ciężko cały dzień, to nie może być tak do końca tego dnia.
I… zgadnijcie co się stało?! :)
[Not a valid template]
—
*) Tomek ma jedną historyjkę w zanadrzu.