Trampingowe nieporozumienie?

Byłem rozczarowany. Dwie tajskie wyspy, Pukhet i Ko Phi-Phi, obie położone na Morzu Andamańskim (czyli de facto na Oceanie Indyjskim) wspominam jako mocno przereklamowane. I zatłoczone. I drogie, i zatłoczone, i głośne. I nie wiem, czy wspominałem, że były zatłoczone. Głównie przez pijanych turystów, w dużej mierze australijskich. Ci ostatni chyba traktują Tajlandię jak Brytyjczycy Kraków. :)

No, dobra, na Pukhet już tu narzekam, bo na własne życzenie spędziliśmy noc w hotelu bez klimatyzacji (po raz pierwszy i ostatni na tamtym wyjeździe). Ja dodatkowo – przez prawie dobę! – byłem wtedy skacowany na maksa po Songkran i moich trzydziestych urodzinach w towarzystwie Rosjan i ryżowej whisky. Kompletnie nie ruszały mnie nawet śliczne Tajki negocjowalnego afektu, night-cluby i ping-pong show. Całą akcję z plażowaniem przespałem na leżaku, w cieniu parasola. I ten czas na Pukhet wspominam najlepiej. :)

Na Ko Phi-Phi było gorąco, wilgotno i w ogóle wyglądało, jak po przejściu tsunami. Dosłownie. No, bo i faktycznie parę lat wstecz, w 2004 bodajże, w szczycie sezonu okresie turystycznego, bo w Boże Narodzenie przeszło tamtędy tsunami… Póki co, wyspa podnosi się ze zniszczeń. Na Ko Phi-Phi obejrzeliśmy (założę się, że inscenizowaną dla turystów) walkę muay thai. Tam też po raz pierwszy spotkaliśmy się z tajskim wynalazkiem imprezowym – bucketami. Na bucket składał się zazwyczaj litr Coca-Coli, 0.5l ryżowej whiskey (blaaaaaah!), 0.25l jakiegoś energy drinka z tauryną, w typie Red Bulla. Zazwyczaj był to mój ulubiony, pity przeze mnie prawie codziennie, na śniadanie, kolację, czasem w ciągu dnia, boski M-150. Te składniki stały sobie we wiaderku – takim, jakim dzieci bawią się na plaży. Raz mniejszym, raz większym. Kosztowało wszystko od 200  do 700 bhatów, zależnie od składników i objętości. Można było zamówić sobie dodatkowo lód i poprosić o zmieszanie składników na miejscu. Wystarczał taki jeden bucket na całą noc. I jeśli ten wynalazek Cię nie powalił gdzieś koło 2-3 w nocy, to znaczy, że Tajowie zakombinowali coś z alkoholem. ;)

Na Ko Phi-Phi weszliśmy też na najwyższy… ahem… szczyt wyspy. Tak ze 250 metrów nad poziomem morza! Za to – dzięki upałowi i wilgotności – po wejściu na ów “szczyt”, czuliśmy się i wyglądaliśmy tak, jakbyśmy biegiem zdobywali Giewont od strony Hali Kondratowej!

Czy uznaję tego side-tripa na wyspy za trampingowe nieporozumienie? Ależ nie. Moje narzekanie nie zmienia faktu, że ogólnie rzecz biorąc – było warto je odwiedzić. Choćby dla egzotycznych widoków. A te widoki – poniżej. Zapraszam do oglądania!

Autor: Tomek

Politolog i dziennikarz z wykształcenia, konsultant biznesowy z zawodu, podróżnik z zamiłowania. Zarządza agencją konsultingową Ancla Consulting specjalizującą się w dotacjach unijnych dla przedsiębiorców, wykłada geografię polityczną na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Wszystkie wolne chwile wykorzystuje na podróże, a zdjęcia i relacje z nich zamieszcza na tym blogu.

Udostępnij ten post na:

3 komentarze

  1. No tak, Phi Phi to miejsce dla “honeymooners”, którzy dodatkowo lubią spędzać czas na plaży. Phuket, to wyspa wszelakich rozrywek: imprez, nocnych show w Night Clubach. My potraktowaliśmy te wyspy trochę tranzytowo w drodze do Krabi, gdzie odnaleźliśmy się jako trampingowcy (zwiedzanie na skuterku, kajaki).
    Po wizytach na tych wyspach odnosze wrażenie, że one zwyczajnie nie miały nam zbyt wiele do zaoferowania, bo przeciez wiadomym jest, że leżenie na plaży w skwarze to nie jest nasza ulubiona, wakacyjna aktywność.:) Pewnie dlatego tak bardzo ciągnie mnie jednak na północ Tajlandii w okolice trekkingowych terenów górskich Chiang Mai…

    Napisz odpowiedź
  2. Chang nalezaco,wiaderko whiskey i pokazy ognia na plazy,nurkowanie,i to raj na ziemi i pod woda:)

    Napisz odpowiedź
  3. Ala, dzisiaj i ja wybrałabym inaczej, ale dzięki powyższemu jestem bogatsza i o takie doświadczenie. :)

    Napisz odpowiedź

Zostaw odpowiedź