80 dni, czyli wyjechać nie jest łatwo

[EDYCJA: 04/03/2007, 15:49]

Dlaczego tak piszę? Ano, bo wcale nie jest. Jak się okazało, do 30-dniowego wyjazdu przygotowywaliśmy się od ponad 80 dni… A oto kalendarium konkretnych przygotowań. Część informacji jest historycznych, ale tego posta będę sukcesywnie – jak to się pięknie po polsku mówi – update’ował, aż do samego wyjazdu, czyli do 5. marca.

12. grudnia 2006:
Znajduję w Internecie fajną promocję w Alitalii na na przelot roundtrip Kraków-Delhi-Kraków, z międzylądowaniem w Mediolanie.
Hm… A może by tak…?

13. grudnia 2006:
Promocja okazuje się nie być aż tak fajna, bo po prostu mieli błąd w systemie i nie doliczyli opłaty paliwowej. Ale już jesteśmy nakręceni. Zapada więc decyzja, że jedziemy na miesiąc w marcu, bo to najlepszy termin na wyprawę do Indii; no, powiedzmy, że zaraz po październiku. Z tym, że październik i mnie, i Marcie średnio pasuje. U mnie nie wiadomo, jak będzie z uczelnią (czy na przykład nie wlepią mi na UJ jakichś zajęć ze studentami na cały semestr), a Marta nie jest pewna, czy nie będzie miała otwartych jakichś dużych projektów szkoleniowych.

14. grudnia 2006:
Nie padają konkretne daty, ale wiemy, że chcemy jechać maksimum na miesiąc. Na dłużej nie damy raczej rady. Ja z powodu uczelni i konspektu pracy doktorskiej, który wreszcie powinien się napisać i otworzyć mi przewód :), a Marta z powodu napiętego terminarza szkoleń.

15. grudnia 2006:
Rezerwuję bilety na równe 31 dni, od 5. marca do 5. kwietnia. W międzyczasie stwierdzam, że na sam koniec podróży, w drodze powrotnej, zrobimy sobie dłuższy, 9-godzinny stopover w Mediolanie, coby złapać trochę cywilizowanego, włoskiego klimatu.
Dopiero trochę później zaczynam sobie zdawać sprawę, że po miesiącu wrażeń mogę już nie mieć ochoty na zwiedzanie czegokolwiek poza własnym mieszkaniem, najchętniej okolic łóżka…
Znając nas i nasz niestandardowy styl zwiedzania miast Europy, pewnie skończymy na piwie w jakiejś mediolańskiej knajpie. :)

16. grudnia 2006:
Patrzę do kalendarza i okazuje się, że wrócimy na same Święta Wielkanocne, w Wielki Czwartek.
Komentarz Marty, sekundę po tym, jak poinformowałem ją o tym fakcie: Aleśmy są łosie. A można było jeszcze pięć dni zostać.
Ano, można było. Ale OK, nie ma tego złego – przynajmniej po miesiącu poza światem pracy jakoś w miarę łagodnie w niego wejdziemy.

20. grudnia 2006:
Upieram się na trekking po Himalajach. Marta – na odwiedzenie miejsc związanych z Buddą, gdzieś daleko na północnym wschodzie Indii. Ćwiczy jogę od paru lat i stąd te jej fascynacje.
Kompromisowo decydujemy, że nie tylko zwiedzimy Indie północne, ale i Nepal. Tym bardziej, że Budda urodził się de facto w Nepalu. A ja sobie wyskoczę z Pokhary pod Annapurnę.

30. grudnia 2006:
Po długich debatach i robieniu list typu pro&contra, zamawiamy przez Internet dwa najnowsze wydania przewodników Lonely PlanetIndie (sierpień 2005, 11. edycja) oraz Nepal (sierpień 2006, 7. edycja).
Komentarz naszego wspólnego znajomego: A Wy co? Japońscy turyści? No, chyba, że kupiliście przewodniki, żeby wiedzieć, gdzie NIE jechać.

1. stycznia 2007:
Czytam relację z miesięcznej wyprawy Indie-Nepal w Internecie, na Odyssei.com. Jakaś dwuosobowa ekipa, nawet z Krakowa, zrobiła bardzo ciekawą trasę w miesiąc. Z delikatnymi modyfikacjami to jest coś, co nam odpowiada!

2. stycznia 2007:
Wpadam na (genialny, prawda?) pomysł, żeby zamieścić na blogu relację z naszej wyprawy. A że mam do dyspozycji świeżo powstały blog firmowy Ancla Consulting, to w sumie czemu nie? Dzięki temu czytacie ten wpis. I będziecie mogli czytać następne.

3. stycznia 2007:
Od tego dnia zaczynam powoli, acz metodycznie informować Współpracowników, Klientów i Kontrahentów, że mnie nie będzie przez cały marzec. W razie czego nie będzie zaskoczonka. :)

5. stycznia 2007:
Kupujemy dolary. Jak się okazuje poźniej, ciut bez sensu zrobiliśmy. Ale dzięki temu, że nasz… ahem… “cudowny” (nie)rząd przerzucił się z afer na mieszanie w gospodarce – zarabiamy trochę na różnicy kursowej kupna z początkiem stycznia, a sprzedaży z końcem lutego.
Czy to już spekulacja? :)

8. stycznia 2007:
Jadę na jeden dzień do Warszawy do Klienta, a przy okazji zahaczam o ambasadę Indii, złożyć podania o wizy. Miały być wyrobione w jeden dzień, tak wynikało ze strony internetowej ambasady. Niestety, bardzo miła i uprzejma urzędniczka oświadcza mi, że absolutnie nie ma takiej możliwości. Najwcześniej jutro. I to po 16:00.
No, to bomba….
Jutro – rano! – to ja mam być w Krakowie…

9. stycznia 2007:
Marta odbiera te nieszczęsne wizy. Dobrze, że jest w Warszawie na szkoleniach.

10. stycznia 2007:
Docierają do mnie przewodniki. Ups… Indie mają 1140 stron (słownie: tysiąc sto czterdzieści).
Drobnym maczkiem!

13-14. stycznia 2007:
Zaczynamy myśleć nad konkretami trasy. Trochę grzebiemy po przewodnikach, trochę po Sieci…

UWAGA! Tu oficjalne wielkie dzięki dla wszystkich cierpliwych osób z listy dyskusyjnej pl.rec.turystyka.tramping, które nie dość, że odpowiedziały na wszystkie moje posty, to jeszcze zrobiły to w bardzo kompetentny sposób. I to nie tylko w kwestii wyboru trasy.

Kiepsko nam idzie z tym planowaniem… Chcielibyśmy zobaczyć jak najwięcej… Okazuje się, że miesiąc to dla nas za mało!
Pierwszy trudny wybór, taki zerojedynkowy. Albo Nepal, albo Rajastan. Staje na tym, że jednak Nepal. Raz, że mamy już przewodnik. Dwa, że poza trekkingiem pod Annapurnę, ja chcę do Chitwan National Park! Tam się jeździ na słoniach, kąpie się słonie (tak, tak!). I poluje na nosorożce i tygrysy. Oczywiście z aparatem fotograficznym. :)



O, właśnie! Aparat fotograficzny!!!

27-29. stycznia 2007:
Czas od piątku do niedzieli spędzamy w Toruniu. Coś na ten temat pisałem już zresztą tutaj. Znajoma Marty, u której jesteśmy, w Azji spędziła trzy i pół roku, z czego rok w samych Indiach. Przez weekend dostajemy taki pakiet informacji, że Lonely Planet wypada przy niej dość blado.
Zmienia nam się koncepcja podróży…
Po raz… który już z kolei?

31. stycznia 2007:
Kupuję aparat fotograficzny, potem akumulatorki plus dwie pojemne karty do niego. I stugigowy databank. To ostatnie zgodnie z radą Marzenki z Torunia.

2. lutego 2007:
Wizyta u lekarza. Dostaję trochę antybiotyków i – co najważniejsze – silne prochy na moje kolano. Głupio byłoby, gdyby mi wysiadło podczas trekkingu po Himalajach, na który jestem niesamowicie napalony. :)

9. lutego 2007:
Rejestruję domenę poprostupodroz.com. Póki co, jest z przekierowaniem do notatek z podróży na tym właśnie blogu, ale docelowo planujemy z Martą zrobić tam osobną stronkę z relacjami ze wszystkich naszych wypraw, już niekoniecznie tych powiązanych z firmą.
W każdym razie założenie jest, żeby nasi znajomi też sobie trochę poczytali. :) A zwłaszcza taka jedna osoba, która w lutym 2006 – kiedy ja siedziałem nad ciężkimi projektami, a za oknem śniegu było po pas i temperatury na poziomie minus 10 stopni Celsjusza – wysyłała mi regularne maile (z fotkami!) ze swojego urlopu w Tajlandii i Indonezji.
Złośliwe ze mnie stworzenie. :)

10. lutego 2007: Dzień Wielkich Zakupów
Kupiliśmy dużo różnych fajnych rzeczy. Takich bardziej gadżetów, ale Marzenka wspominała, że nam się przydadzą. Zobaczymy… Chyba lepiej słuchać eksperta.

12. lutego 2007:
Marta robi wszystkie zalecane szczepienia, ja olewam. W sumie zrobiłem je półtora roku temu, kiedy miałem jechać do Indii w październiku 2005, ale mi to nie wyszło z pewnych powodów.

13. lutego 2007:
Mamy polisy ubezpieczeniowe. I dla nas, i dla bagażu. Ostatecznie lecimy Alitalią. To są Włosi, więc może się zdarzyć, że my wylądujemy w New Delhi, a nasze bagaże w Kuala Lumpur.
No, w każdym razie mam nadzieję, że żadne ubezpieczenie się nie przyda. Zwłaszcza to jedno, które pokrywa transport zwłok do kraju.
Makabryczne poczucie humoru, wiem. Ale czasem tak mam. :)

15. lutego 2007:
Kupiłem kapelusz trekkingowy a’la Indiana Jones. Może znajdę w Indiach swoją Willie Scott? Chociaż nie, on ją do Indii przywiózł z Szanghaju, prawda? I to w dość dramatycznych okolicznościach… :)
A poważnie, to zwykła czapeczka z daszkiem czy bandana się nie sprawdza. Słońce w Himalajach ma nieelegancki nawyk przypiekania uszu. Podobno poważny problem dla ludzi na trekkingu…
Ha! A Marta swój musi wymienić! Niespecjalnie pasuje. Ryzyko kupowania przez Internet. ;)

16. lutego 2007:
Rezerwuję pierwszy nocleg w Delhi, w sympatycznym, poleconym guesthousie na Paharganj, przy samym Main Bazaar. Ha, nawet przyjadą po nas własną taryfą na lotnisko (i przy okazji skasują nas za to na dość kosmiczną kwotę jak na indyjskie warunki).
Normalnie mamy w planach iść na tzw. żyWioł i niczego nie rezerwować, ale w Delhi wylądujemy po 23:30, raczej zmęczeni lotem – więc niespecjalnie nam się uśmiecha szukanie czegoś do spania o północy.

17. lutego 2007: Dzień Wielkich (Nieudanych) Zakupów
NIE
kupiliśmy okularów na trekking.
NIE kupiliśmy cienkich śpiworów na upały.
NIE kupiliśmy NICZEGO!
Stan emocjonalny: na granicy wściekłości i zrezygnowania.

18. lutego 2007:
Przynajmniej mamy te śpiwory…

19. lutego 2007:
Marta wyjechała na tydzień na szkolenia, ja zostałem z milionem niezałatwionych jeszcze spraw. Niby drobnostek, ale trzeba to zrobić. A wszystkie pochłaniają mnóstwo czasu.
Nie, żebym się żalił. Nie. Po prostu zamiast odpoczywać po pracy (iść ze znajomymi na piwo, pograć na komputerze, obejrzeć jakiś film na DVD, poczytać książkę, którą kupiłem w weekend) albo przynajmniej usiąść do doktoratu – ja pędzę do sklepu, na pocztę, do banku. I tak schodzi do wieczora. :(

20. lutego 2007:
Pokserowałem dokumenty i porobiłem ich skany. Oczywiście, miałem kosmiczny problem z poskanowaniem paszportów. Kto by przypuszczał, że będę kiedyś potrzebował płaskiego skanera? Jak do tej pory wystarczał ten, który mamy w urządzeniu wielofunkcyjnym… Ale nijak nie dało się wcisnąć 20-stronicowej książeczki w pięciomilimetrową szczelinę.
Dziwne…
Tu przerwa na małą, zamierzoną (i zasłużoną) reklamę. :)
Mój problem ze skanami rozwiązał nasz dostawca Internetu, firma Skawsoft. A przy okazji miałem przesympatyczną konwersację z miłą Panią z ich działu obsługi Klienta, z którą zwykle załatwiamy wszystkie sprawy związane z Internetem. Najpierw zapytała: to kiedy Pan wyjeżdża?, a następnie podsunęła mi karteczkę, żebym zapisał jej adres bloga. Wymieniliśmy jeszcze parę zdań na temat mojego wyjazdu, a koniec podsumowała: No, to czekam na relacje. Będę sobie Was podglądać.
Chyba mamy pierwszego Stałego Czytelnika!
Mała rzecz, a cieszy. :)
Ale, ale… Może ktoś z Was chce dostawać relacje z podróży prosto na skrzynkę? Jeśli tak, to proszę kliknąć tutaj. Organizuję coś w rodzaju newslettera. :)

21. lutego 2007:
Przede wszystkim, dostałem informację, że mam już kijki trekkingowe. Co prawda jeszcze ich nie widziałem, ale może wieczorem…
Poza tym jeszcze sprawa niby nie związana bezpośrednio z wyprawą, ale nawiązująca do wczorajszej operacji Skanowanie. :)
Czas: 10:07
Miejsce: centrum Krakowa
Dostaję telefon ze wspomnianej powyżej firmy Skawsoft, od wspomnianej przemiłej Pani. Pada pytanie:
Panie Tomku, jeździ Pan autem?
Zdębiałem.
No, jeżdżę…
A ma Pan prawo jazdy?
Na końcu języka mam ciętą ripostę w stylu: Nie, jeszcze nie, ale jutro sobie kupię, tak jak wczoraj paszport. A co?
Nagle coś mi klika. Już lekko zdenerwowany czekam na rozwój wypadków…
No, to zapraszam do nas, bo Pana prawko zostało w skanerze.
Super! Czyli wczoraj zrobiłem ponad 100 km bez prawa jazdy…
Jak słusznie zauważyła Pani Jola (której serdecznie dziękuję za informację o znalezionym prawie jazdy), pewnie zorientowałbym się, że coś jest nie halo w sytuacji kontroli drogowej.
Albo w niedzielę wieczorem, 4. marca, przy pakowaniu plecaka na wyjazd.
Droga z Krakowa do Skawiny to jakieś 15 kilometrów i około 20 minut jazdy, jak są korki. Ale adrenalinkę czułem co najmniej taką, jakbym brał udział w nielegalnym wyścigu z Kalifornii do Nowego Jorku. Zwłaszcza, kiedy mijałem te dwa patrole policyjnej “drogówki”, jeden na Dietla, drugi na Babińskiego. ;)
Dość wrażeń na dziś! Może ja sobie jakąś książkę poczytam?

24-25. lutego 2007:
Kolejny męczący weekend na zakupach. Wreszcie zdobywam dwie pary Dolganów. “Zdobywam” jest tu słowem jak najbardziej na miejscu, bo de facto kupienie ich graniczy z cudem. Podobno w ogóle ich nie ma na polskim rynku. Że też mi się akurat ten model okularów zamarzył. :)
Z niefajnych rzeczy: okazuje się, że ładowarka do akumulatorków jest zepsuta. W poniedziałek trzeba będzie kupić nową…

28. lutego 2007:
Ostatnie zakupy: ja kupuję ładowarkę, Marta – dodatkową parę skarpet trekkingowych. No, to mamy już wszystko. Teraz tylko wrzucić zgromadzony dobytek do pleacków. Za jakiś czas… ;)

2. marca 2007:
Dostajemy prezent od Maćka. Specjalnie na wyjazd. A to przecież on ma urodziny… ;)

4. marca 2007:
Spakowaliśmy się ostatecznie. Jesteśmy praktycznie gotowi. :)

Autor: Tomek

Politolog i dziennikarz z wykształcenia, konsultant biznesowy z zawodu, podróżnik z zamiłowania. Zarządza agencją konsultingową Ancla Consulting specjalizującą się w dotacjach unijnych dla przedsiębiorców, wykłada geografię polityczną na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Wszystkie wolne chwile wykorzystuje na podróże, a zdjęcia i relacje z nich zamieszcza na tym blogu.

Udostępnij ten post na:

6 komentarzy

  1. tak, tak, Czekam na relacje , może i ja się jeszcze zdecyduje na taką wyprawę. Ale to dopiero jak się pozbędę dzieci:(. Czyli…………… pewnie nigdy ;)

    Napisz odpowiedź
  2. Za jazdę bez prawka za pierwszym razem dostajesz tylko ostrzeżenie słowne (gradacja). Nawet jakby policeman o tym nie wiedzial i Ci dal mandat (zwykle nie wiedzą co to “gradacja”), to możesz się sądzić ;)

    Napisz odpowiedź
  3. …… hmmmm typowo męskie zajęcia !!! Współczuję że nie masz czasu na rzeczy bardziej przyjemne :) :) :) :)

    “….zamiast odpoczywać po pracy (iść ze znajomymi na piwo, pograć na komputerze, obejrzeć jakiś film na DVD, poczytać książkę, którą kupiłem w weekend)….”

    Napisz odpowiedź
  4. Panie Tomku!prawie się popłakałam, kiedy przeczytałam: “Na końcu języka mam ciętą ripostę w stylu: Nie, jeszcze nie, ale jutro sobie kupię, tak jak wczoraj paszport. A co?”
    Postaram się być bardziej konkretna na przyszłość :)

    Napisz odpowiedź
  5. Pani Jolu,

    Mam nadzieję, że prawie popłakała się Pani ze śmiechu. ;) No, ale proszę sobie wyobrazić, jak Pani zareagowałaby, gdybym do Pani zadzwonił z pytaniem, czy ma Pani prawo jazdy. :)

    W każdym razie jeszcze raz bardzo dziękuję za możliwość zeskanowania go i – przede wszystkim – za informację, że je u Państwa zostawiłem. Gdyby nie Pani, to jako, że się właśnie pakuję, pewnie wpadałbym teraz w niezłą panikę pod hasłem: gdzie jest moje prawa jazdy?! ;)

    Napisz odpowiedź

Zostaw odpowiedź