Małe zabawy dużych chłopców (i dziewczynek)
Czasem przychodzą takie (wyjątkowo nieliczne zresztą) chwile, kiedy stwierdzam, że jednak fajnie robić doktorat. Tak właśnie stwierdziłem w miniony weekend, kiedy TDUJ zorganizowało weekendowy wyjazd integracyjny dla doktorantów. Wyjazd jak wyjazd. Gitara, ognisko, spacer po górkach, napoje (oczywiście, bezalkoholowe) i dużo dobrej zabawy. Ale niekwestionowanym gwoździem programu była gra w paintball.
Gdyby ktoś się nie orientował, to paintball jest rodzajem gry zespołowej, polegającej na prowadzeniu pozorowanej walki przy użyciu tzw. markerów. Są to urządzenia zbliżone kształtem i zasadą działania do broni pneumatycznej, które po naciśnięciu spustu za pomocą sprężonego dwutlenku węgla wyrzucają kulki wypełnione farbą na bazie żelatyny spożywczej. Obrzydliwie gorzką farbą, muszę dodać. Gra się toczy według różnych scenariuszy, ale wszystkie mają jeden wspólny mianownik: trafienie przeciwnika, podczas którego kulka rozbija się, pozostawiając kolorowy ślad na ciele, masce bądź markerze zawodnika. Powoduje to “zabicie”, czyli eliminację gracza z pola walki.
Grę zaczęliśmy stosunkowo wcześnie rano (wcześnie w stosunku do długości nocy). Najpierw wskoczyliśmy w mundury i maski…
…a potem dostaliśmy w ręce to, co najfajniejsze: naszą “broń”!
Oczywiście, na potrzeby rozgrywki podzieliliśmy się też (w miarę losowo) na trzy siedmioosobowe drużyny. Oto, jak wyglądały nasze zespoły. Niebieski…
…Żółty…
i najlepszy na świecie, dream team Czerwony!
Droga na poligon nie była daleka, ale teren był mocno górzysty, jak to w Beskidach. Podejście dało więc nam kondycyjny wycisk już na wejściu, jeszcze przed grą.
Dopiero tutaj, pod kontrolą Łukasza, rewelacyjnego organizatora, mogliśmy legalnie przetestować sobie swoją “broń”.
Zapoznaliśmy się z regułami. Na pierwszy ogień poszedł scenariusz typu “zdobądź flagę”, na zasadach, że każdy zespół gra z każdym dwa mecze (match i re-match). W tym scenariuszu – w skrócie – chodzi o to, by jakoś dotrzeć do bazy przewciwnika, zabrać jego flagę i zanieść ją do swojej bazy, nie dając się przy tym “odstrzelić”. Równocześnie należy chronić swoją flagę, by nie zdobył jej przeciwnik. Trzy drużyny dawały w sumie sześć rozgrywek. Po omówieniu zasad był czas na rekonesans i dokładne zaznajomienie się z polem kilku naszych przyszłych bitew.
Oczywiście już w trakcie zwiedzania poligonu ostro dyskutowaliśmy w naszym Czerwonym zespole nad taktyką pokonania przeciwnika. Bo mecz paintballa, jak każda gra zespołowa, wymaga podziału ról w drużynie, wypracowania zasad komunikacji i koordynacji akcji, a nade wszystko jakiegoś – choćby szczątkowego – pomysłu na prowadzenie całej rozgrywki.
W ostatnich chwilach przed meczem, w swojej “bazie”, potwierdzaliśmy wcześniejsze ustalenia, wpadaliśmy na nowe (genialne) pomysły, dzieliliśmy się atakujących i obrońców, a potem szukaliśmy sobie “partnerów”, którzy osłaniali tyły (lub sami byli osłaniani). Takie narady sztabowe. :)
To samo robili przeciwnicy… I tu złośliwie wspomnę, że Niebiescy generalnie dłużej się naradzali, niż trwał mecz.
Kiedy już zespoły – nawet Niebiescy – wszystko między sobą ustaliły, nadchodził moment rozpoczęcia gry. Każdy zespół zaczynał ze swojej bazy, na komendę Start! wydaną przez organizatora. Oba zespoły czekały na nią w napięciu, zarówno wreszcie gotowi do walki Niebiescy…
…jak i ich trochę bardziej zorganizowani przeciwnicy, Czerwoni.
A potem trwała już tylko czysta, ostra akcja!
W trakcie całej rozgrywki, w pojedynku z Czerwonymi, drużyna Żółtych straciła flagę dwa razy.
Wcześniej Czerwoni odstrzelili kilku Żółtych zawodników, równocześnie ponosząc straty we własnych szeregach.
Pochód “trupów” do strefy poza polem bitwy zawsze był przygnębiający…
“Trupy” schodziły się do punktu zero i – jak to trupy – milczały, nie podpowiadając walczącym. Co najwyżej komentowały rozgrywkę między sobą i zastanawiały się, co zrobiły nie tak.
A teraz dwa słowa o porażce Czerwonych… Tak się pechowo złożyło, że w trakcie pierwszego meczu Czerwoni byli już po dwóch męczących, ale wygranych meczach z Żółtymi. Chyba trochę nie docenili wypoczętych Niebieskich, którzy mieli dużo czasu na przeanalizowania taktyki Czerwonych i ustalenie własnego planu działania. Niebiescy po prostu wystrzelali Czerwonych, a potem spokojnie wkroczyli do bazy. Ale w meczu rewanżowym dwuosobowa oddział Czerwonych – w tym osoba pisząca tę notatkę – dokonał brawurowego rajdu na ufortyfikowane pozycje przeciwnika, przejął flagę i pod wrogim ostrzałem bohatersko przeniósł ją do swojej bazy. :) Tym samym drużyna Czerwonych uzyskała w sumie trzy zwycięstwa na cztery rozegrane mecze, najwięcej w tych rozgrywkach. Wszystko zostało uwiecznione na fotografiach.
A oto finał akcji, po której już były tylko oklaski wśród Czerwonych i trzeci punkt na konto drużyny.
Ale żeby zachować dziennikarski obioektywizm, przyznać należy, że drużyna Żółtych też miała swojego bohatera. Właściwie bohaterkę, która wywalczyła punkt w meczu z Niebieskimi.
Po rozegraniu pierwszego scenariusza mieliśmy chwilę odpoczynku i czas na podsumowanie strat. Wbrew pozorom, to żadna przyjemność zaliczyć taką paintballową kulką. Sam mam kilka niefajnych siniaków na nogach i rękach. Podobno najciekawsze doświadczenie – choć tego nie wiem z autopsji – to oberwać prosto w maskę…
O ile mecze były zacięte, a rywalizacja między drużynami w trakcie rozgrywki była bardzo ostra, o tyle – jak widać – osoby, które akurat pauzowały, albo były “zabite”, integrowały się ze sobą. Komentowaliśmy poszczególne akcje, wymieniając doświadczenia.
Najwięcej jednak radości sprawiało pozowanie do wspólnych fotografii.
A oto drużyna zwycięzców rozgrywki “zdobądź flagę”.
Potem rozegraliśmy jeszcze dwa scenariusze. Pierwszy to była “obrona wzgórza”, gdzie na zmianę jedna drużyna broniła konkretnych pozycji, a druga je szturmowała. O dziwo, prosta – wydawałoby się – rola obrońców jest o wiele trudniejsza, niż rola atakujących. Dowiódł tego fakt, że wszystkie mecze tego scenariusza wygrali jednak atakujący. Być może zawiodła trochę komunikacja w drużynie broniącej się na wzgórzu.
Kolejnym scenariuszem było wierne odtworzenie bitwy pod Gettysburgiem. Scenariusz zwał się zresztą “konfederaci”. Otóż dwie drużyny stawały naprzeciw siebie w jednym szeregu, w odległości ok. 30m i na komendę strzelały do siebie. “Trupy” schodziły z pola walki, ci, którzy przeżyli, szli o krok naprzód.
Potem kolejna komenda i kolejny strzał. I tak do ostatniego człowieka.
Wreszcie nadszedł wieczór i wielkie ognisko, ale to już zupełnie inna historia. Niemniej jednak uczestnicy rajdu żyli paintballem nawet następnego dnia. A cel wyjazdu został osiągnięty. Doktoranci nie tylko świetnie się zintegrowali, ale i przy okazji trochę rozerwali, odrywając się na jakiś czas od obowiązków uczelnianych i zawodowych.
Zastanawiam się, czy w któryś weekend nie udałoby się czegoś takiego zorganizować u nas w firmie? :)