Trzeci dzień trekkingu: wietrzna dolina

Z Kagbeni szybko dotarliśmy do Jomsom, gdzie jest maleńkie lotnisko. Tutaj też przylecieliśmy z Pokhary rozpoczynając nasz trek. Dwie części tego liczącego kilkaset osób miasta, czyli Old Jomsom i New Jomsom dzieliła rzeka Kali Gandaki. Upał, kurz. Przepiękne widoki masywów górskich. Małe awionetki latają tutaj tylko dwa razy dziennie, przywożąc i odwożąc podróżników i turystów.

Na granicy miasta znaleźliśmy maleńkie muzeum etnograficzne Mustangu, gdzie (tzn. w muzeum :)) zaszyliśmy się na godzinę największego upału. Górny Mustang jest opuszczonym i fascynującym regionem Nepalu, umiejscowionym w pobliżu północnej granicy Tybetu, wśród wzgórz utworzonych przez erozję. Niegdyś była to ukryta za łańcuchem gór kraina, której nikt nie odwiedzał, dziś jest to królestwo należące do Nepalu, które wciąż ma swojego króla. Górny Mustang jest otwarty dla turystów od 1992 roku, ale 10-dniowa wiza kosztuje aż 700 USD i wprowadzone są twarde limity ilości osób wpuszczanych każdego roku (około trzystu osób rocznie). Głównym miejscem docelowym jest owiane historią i tajemnicą miasto Lo-Manthang. Widzieliśmy je na zdjęciach. Natomiast wioska w której nocowaliśmy, czyli Kagbeni jest najdalej wysuniętym punktem przed Górnym Mustangiem. Może kiedyś trafimy i do tej mitycznej krainy. :) Życie w Lo-Manthang jest wciąż takie samo jak przed wiekami, ludzie uprawiają rolę, kobiety noszą tradyjne niebiesko?czerwone naszyjniki z korala i turkusa. To ma przynieść im szczęście i dobrobyt. Można spotkać tam małe, tybetańskie świątynie (gompy), bo ludzie są bardzo religijni. W Kagbeni spytaliśmy Tybetanki, u której nocowaliśmy: Jak tam jest, w tym Mustangu?. Odparła: Tak jak u nas. :) Więc może jednak trochę liznęliśmy tej krainy?

Z muzeum opatuleni i okryci wszelkimi możliwymi chustami, apaszkami i okularami, ruszyliśmy Wierzną Doliną (jak widniało na tablicy przy wyjściu z Jomsom) w dalszą drogę. Wiało okrutnie, a my szliśmy pod wiatr. Sypało piachem w oczy, a nie było gdzie sie ukryć. Do tego upał, który codziennie nam towarzyszył wczesnym popołudniem. Dwie godziny tego marszu dały nam w kość. Po drodze zgubiłam zegarek i był to jakże wymowny znak, że Azjaci mają czas, a Europejczycy ? zegarki.

W końcu dotarliśmy do malowniczej Marphy, jak się okazało ? nepalskiego centrum produkcji jabłek. Pierwsze wrażenie było niesamowite: maleńkie wąskie uliczki pomiędzy białymi, murowanymi budynkami. Zaledwie kilknastu mieszkańców, głównie właścicieli niewielkich sklepów z pamiątkami. Miejsce tak nas zauroczyło, że postanowiliśmy zostać tutaj na nocleg. Włóczyliśmy się pomiędzy sklepikami, targując się o każdą rupię, bo właśnie tutaj postanowiliśmy zakupić pamiątki. Wieczorem trafiliśmy jeszcze do gompy buddyjskiej, gdzie zakręciliśmy młynkiem modlitewnym. Była pusto i tak bardzo cicho… W międzyczasie w miasteczku wszędzie atakowały nas… jabłka. Jabłka suszone. Jabłka w szarlotce. Sok z jabłek. Brandy z jabłek. Inne pyszności z jabłek. Dla odmiany czasem suszone morele. A potem znowu suszone jabłka. Nasza kolacja była dosyć monotematyczna. :)

Ach! Nie! Przecież to właśnie tam Tomek zjadł najlepszy w czasie naszej podróży stek z jaka! :)

Autor: Marta

Udostępnij ten post na:

Zostaw odpowiedź