Tunezyjskie Uluru? Serio?!

Kiedy przygotowuję się na wyjazd do jakiegoś kraju, to czytam i czytam. Przypalam się i przypalam. Dokładnie wiem, co i gdzie chcę zobaczyć. Co więcej, wiem, dlaczego chcę tam dotrzeć! A to koloseum, a to fajna świątynia, a to cud świata, a to… Właśnie. Sporo tych powodów. Jakoś tak się składa, że często wybieram sobie miejsca trochę trudniej dostępne; czy takie, dla których trzeba zboczyć z trasy, żeby do nich dotrzeć. O farmie krokodyli na Kubie to już pisałam. W Tunezji też znalazłam sobie takie miejsce. A jak! Chcecie je zobaczyć i poznać historię dotarcia do niego?

Otóż w Tunezji atrakcji nie brakowało. Były ruiny rzymskie, odległe galaktyki, święte miasto i nawet koloseum. Plaży nie było, bo to nie ta pora. Zapytacie, czy mi to nie wystarczyło. Owszem, wystarczyło. Nie w tym rzecz. Czytając przewodnik i szukając tych “atrakcji” zauważyłam, że na północnym zachodzie Tunezji jest park narodowy z jeziorem i górą, zwany Ichkeul. Jezioro czasem zielone, czasem turkusowe. Brzmi ciekawie? Jasne! Ponadto, jakaś góra wybija z tego jeziora i płaskiego rejonu. Czerwonawa i wystająca, że ponoć wygląda jak śródziemnomorska wersja Uluru.

Wow! – krzyczałam wtedy na głos. Tomek dopytywał, o co chodzi i za chwilę dodawał ten rejon – park oraz górę – do listy miejsc “to see”.  Spore jezioro, góra, która jest domem dla wielu gatunków ptaków i ponoć rajem dla tych, którzy lubią je fotografować. Ptaki, rzecz jasna, nie góry czy raje. :) Ja nie lubię, ale i tak brzmiało to zachęcająco. Można przejść jakimś szlakiem i na miejscu są też gorące źródła. Wiadomo, co relaksuje po górskich wędrówkach najlepiej: gorące źródła!

A teraz będzie o tym, jak to cały ten opis miał się nijak do rzeczywistości.

Pojechaliśmy. Najpierw do Bizerte, miejscowości portowej na północnym zachodzie, skąd dalej w kierunku południowo- zachodnim louagem (zbiorowa taksówka vel busik), żeby wysiąść gdzieś po drodze przy trasie do parku. Ustaliliśmy z panem kierowcą dokąd jedziemy i  zaproponował, że wysadzi nas tak, żeby było blisko. Super! Pojechaliśmy, a ja nie mogłam się doczekać: no, Uluru, czyli jakaś czerwona skała wystająca z jeziora.

O! Jest jezioro!
Chwila, czy to na pewno ten akwen?
Turkusowy to nie jest.
Wertuję przewodnik.
Tak. Nie ma w tym rejonie innego jeziora.

Zaraz! Jest góra!
Ale chwileczkę! Nie jest czerwona, a zielona!
To nie ta!
Zaraz! Nie ma tutaj innej góry na mapie.

Pytam Tomka, czy myśli, że to ten szczyt Jebel Ichkeul.
Wszyscy w louage’u odpowiadają, że tak. :)
Yhm.
No, to – że tak powiem – szału nie ma.

Później była szybka organizacja: zostawienie plecaków w kawiarni na zakręcie i obietnica, że po nie wrócimy. Autobusowa szkolna wycieczka do parku zabiera nas “na stopa”, co nas cieszy, kiedy docieramy na miejsce. Droga do parku jest bowiem długa. Wokół samej góry jedzie się jeszcze kawałek. Udało się nam. Fuks. O powrót będziemy martwić się później.

A sam park, góra i jezioro? Powtórzę się: szału nie ma. Można wejść na punkty widokowe, są jakieś mało przetarte szlaki, ptactwa nie zauważyłam, poza flamingami, gdzieś daleko. Górze do Uluru brakuje sporo, a jezioro kolor miało taki sobie. Może nie ta pora roku? Może oczekiwałam za wiele? Z drugiej strony, jeśli ktoś pisze, że jakaś góra wygląda jak Uluru, to czy ja mogę jakoś przesadzić z wyobrażeniami i oczekiwaniami? Bowiem ile Uluru jest na świecie?
No, ile?!

Nikt nigdy nie powiedział, że te wyjazdy będą mnie zadowalać w 100%, i że wszystkie miejsca, które zobaczę, bo je  wybrałam, zawsze mnie zachwycą. Ani ja sama sobie tego nie obiecałam, ani nikt inny tego nie deklarował. I to jest w wyjazdach fajne, że nie wszystko jest tak, jak sobie planujemy czy wyobrażamy – i nie wszystko musi mi się podobać.

[Not a valid template]

Autor: Ewa

Humanistka z wykształcenia, pracownik branży lotniczej, pasjonująca się relacjami międzyludzkimi, poznawaniem nowych kultur, islamem i fotografią. Co jakiś czas pakuje plecak i jedzie tam, dokąd ciągnie ją serce. Kiedyś dostała propozycję dołączenia do ekipy koleżanek wybierających się do Ameryki Południowej i to wystarczyło, by złapała bakcyla podróżowania. Lubi być blisko ludzi i ich życia. Współtwórczyni tego bloga.

Udostępnij ten post na:

4 komentarze

  1. Ewcia, pięknie to npisałaś:) podczas podróżowania oczywiście, że zdarzają się niewypały, bo miejsce za bardzo nie halo, bo pogoda nie dopisała…jak dla MariOlki to jest fajne, że potem mamy z tego kupę śmiechu. Poza tym fakt samego odkrywania (nawet tych miejsc bez szału)i poznawiania, po swojemu,nowych miejsc jest fantastico:)
    pozdrawiamy gorąco z Singapuru,
    MariOlka

    Napisz odpowiedź
  2. Hej MariOlka! Dzięki! Jest własnie tak jak napisałam: nie oszukujmy się, sa miejsca, które nas nie powala na kolana i tyle. Może to wynika też z faktu, że podróżując mamy szerszą perspektywę. Widujemy więcej, mamy większa wiedzę czy wspomnienia i mocniej porównujemy. Ale chyba w tym tkwi złoty środek, żeby nie przesadzić, tylko też takie małe “wiewypały” przyjmowac jakos przygodę.:) Pozdrowienia z równie upalnego dziś Krakowa!:D

    Napisz odpowiedź
  3. Masz absolutną rację! Najważniejsze są nasze wrażenia. I nawet te, które wydają się rozczarowywać, zazwyczaj wspomina się potem z uśmiechem :)
    Świetna relacja :)

    Pozdrowienia!

    PS Krokodyle na Kubie wywołały ogromny usmiech. Gdzie on je trzyma????

    Napisz odpowiedź
  4. Dzięki Karola! Doszłam do wniosku, ze o tym też należy napisac, bo tak własnie jest. I choc w momencie, gdy sie dzieją, miewam poczucie, że to swego rodzaju porażka, to jest dokładnie jak piszesz: z dystansu czasu i przestrzeni wywołuja usmiech. PS A link o krokodylach otworzyłas? Wszystko, by Ci sie wyjasniło.:)

    Napisz odpowiedź

Zostaw odpowiedź